Losy wielu Żydów przez długie wieki wplecione były w dzieje Polski, a ich obecność stała się częścią wielu pejzaży miast i miasteczek. Jednak po katastrofie, jaką był Holokaust, ta sytuacja diametralnie się zmieniła.
Podejmując się tematyki powojennych losów polskich Żydów, należałoby w pierwszej kolejności zapoznać się z autodefinicją samego pojęcia „Żyd”, a co za tym idzie - ustaleniem, kogo konkretnie możemy za takowego uważać. Jeżeli w czasach nowożytnych, kiedy nie zdefiniowano jeszcze pojęcia narodowości oraz rasy, a ludzie identyfikowani byli głównie przez kryterium poddaństwa jakiemuś władcy czy też wyznania, za Żyda uważany był ten, kto utożsamiał się z tą daną grupą społeczną, dając temu wyraz postawą i zachowaniem. Publiczne odżegnanie się od żydostwa powodowało jednak, że dany człowiek przestawał być przez otoczenie uważany za przedstawiciela tej społeczności. Mimo to w latach późniejszych, te kryteria ulegały znacznej ewaluacji, aż do patologicznych przypadków XX wieku, kiedy to samoidentyfikacja przestała już mieć znaczenie, a o przynależności do narodu żydowskiego decydowały rzekome więzy krwi, czyli pochodzenie, a w wielu przypadkach nawet domniemane pochodzenie. Dla przykładu: według niemieckich ustaw norymberskich Żydem była ta osoba, której przynajmniej trzej dziadkowie należeli do gminy żydowskiej (jej własna ocena nie miała tu żadnego znaczenia). Obecnie najwłaściwszy wydaje się powrót do sytuacji, kiedy o klasyfikacji społecznej decydowała dobrowolna przynależność do określonej grupy etnicznej lub kulturowej. Jednak i dziś możemy zaobserwować przypadki tropienia domniemanej żydowskości i nawet pełna asymilacja nie zdejmuje z człowieka „piętna” bycia Żydem czy też żydowskiego pochodzenia.
Polska to po hebrajsku Polin, co oznacza miejsce, gdzie należy mieszkać czy też odpoczywać. Być może dlatego ziemie polskie aż do wybuchu II wojny światowej były jednym z największych skupisk ludności żydowskiej na świecie. To tutaj przez 900 lat bytności tworzyła się żydowska kultura, sztuka oraz myśl religijna o znaczeniu światowym. Jednak rozwój tej społeczności brutalnie przerwała wojna, podczas której z przeszło 3,5-milionowej diaspory w Polsce zginęło około 90 proc. populacji. Obecnie szacuje się, że podczas Holokaustu śmierć poniosło około 5,8 milionów Żydów europejskich, co stanowi jedną trzecią ludności żydowskiej na świecie. Znamienny jest również fakt, że dziś wiele miast, głównie we wschodniej Polsce, wymazało ze swej historii obecność żydowskich współmieszkańców, którzy niejednokrotnie stanowili ponad połowę mieszkańców danej miejscowości i przez lata zostawili tam trwały ślad. A wiele pamiątek dawnej obecności uległo dewastacji lub zostało zaadaptowanych na inne cele.
W styczniu 1945 roku ruszyła potężna ofensywa Armii Czerwonej, która wyzwalała kolejne połacie naszego kraju i miała zatrzymać się dopiero w pokonanym Berlinie. Wypędzenie niemieckich okupantów przyniosło wytęsknioną wolność wielu milionom ludzi. Oswobodzono obozy koncentracyjne, gestapowskie więzienia oraz inne miejsca kaźni i niewolniczej pracy. Wśród ocalałych więźniów było wielu Żydów, także uciekinierów z gett, którzy po swej gehennie mogli wreszcie opuścić strychy, piwnice czy inne kryjówki. Szacuje się, że wojnę w Polsce po tzw. aryjskiej stronie przetrwało około 20 tysięcy Żydów. Należy też pamiętać, że większość z nich była osamotniona, rozbita psychicznie po przeżytej traumie wojennej i skrajnie wycieńczona fizycznie. Byli to głównie młodzi samotni mężczyźni, bo to oni mieli na przeżycie większe szanse niż kobiety. W tej grupie demograficznej nie było praktycznie ludzi starszych oraz całych rodzin. Ocaleni jednak cały czas żyli w cieniu zagłady, w świadomości czegoś bezprecedensowego w dziejach ówczesnego świata - wymordowania całego narodu. Po tym, co ich spotkało, wielu z nich oczekiwało zrozumienia, współczucia, pomocy, a nawet radości, że uniknęli śmierci. W praktyce było z tym jednak różnie.
Poprawę żydowskiego losu przynieść miała nowa rzeczywistość. Już w sztandarowym dokumencie nowej Polski, tzw. Manifeście PKWN, napisano: „Żydom po bestialsku tępionym przez okupanta zapewniona zostanie odbudowa ich egzystencji oraz prawne i faktyczne równouprawnienie”. Jak się jednak wkrótce miało okazać, koniec wojny nie oznaczał końca ich problemów. Dziś może się to wydawać kuriozalne, ale Żydzi nie mogli nawet wrócić do własnych domów, bo albo były zniszczone, albo zajmowały je polskie rodziny, które nie zamierzały rezygnować z nowych mieszkań. Sytuacja ta wywoływała tylko falę napięć społecznych czy wręcz pogromów, jak na przykład w Rzeszowie, Krakowie czy Kielcach. A tułający się po Polsce Żydzi stawali się łatwym celem grasujących partyzantek niepodległościowych, głównie spod szyldu Narodowych Sił Zbrojnych. W odpowiedzi na popełniane zbrodnie Centralny Komitet Żydów w Polsce (CKŻP - główna organizacja polskich Żydów) wystosował memorandum dla przebywającej w lutym 1946 roku w Polsce komisji angloamerykańskiej: „W 1945 roku zamordowano w Polsce 353 Żydów. Akty te są inspirowane i dokonywane przez reakcyjne grupy podziemne, które znajdują się w stałym kontakcie z reakcyjnym generałem Andersem we Włoszech i z resztkami byłego rządu londyńskiego na emigracji. Ta sama zbrodnicza ręka, która godzi w działaczy partii demokratycznych, oficerów Wojska Polskiego itd., prowadzi również działalność antysemicką”.
Polskie władze, by częściowo rozwiązać problem, kierowały Żydów na Ziemie Zachodnie. W zaistniałej sytuacji było to właściwe posunięcie, gdyż Żydzi na tych rozległych i opuszczonych przez Niemców terenach zdawali się w miarę bezpieczni. Nie traktowano ich tutaj - w odróżnieniu od centralnej Polski - jak intruzów, którzy wracają i domagają się zwrotu ich zajętego majątku. Na Ziemiach Zachodnich nie było podziału na swoich i obcych, a każdy z nowych osadników, mając za sobą bagaż zwykle tragicznych wojennych doświadczeń, przybywał na te ziemie, by rozpoczynać nowe życie. Początkowo stolicą żydowskiego osadnictwa na tym obszarze został Dzierżoniów. To tutaj zaraz po wojnie powstał Komitet Pomocy Żydom z Obozów Koncentracyjnych, który udzielał najpilniejszej pomocy byłym żydowskim więźniom. A później, w miarę przypływu nowej ludności z terenów Polski oraz repatriantów z ZSRR (do końca 1946 roku zamieszkiwało tam ok. 18 tys. Żydów), utworzono Wojewódzki Komitet Żydów pod przewodnictwem Jakuba Egita. W Dzierżoniowie, zwanym niekiedy złośliwie „Żydkowem”, funkcjonowały liczne spółdzielnie żydowskie, między innymi krawieckie, szewskie, stolarskie czy elektryków, a część żydowskich osadników zajęła się rolnictwem. W ogóle spółdzielczość była mocną stroną społeczności żydowskiej, bo aż 95 proc. spółdzielni produkcyjnych Dolnego Śląska należała właśnie do Żydów. W lutym 1946 roku, zgodnie z wytyczoną przez Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej linią centralizacji państwowej, powołano żydowską Centralę Spółdzielni Wytwórczych (nomen omen) „Solidarność”. Jej zadaniem oprócz koordynowania działalności spółdzielni żydowskich było zapewnienie zamówień, zbytu, dostarczanie surowców oraz środków finansowych.
Stopniowo - wraz ze wzrostem repatriacji ludności z ZSRR - rozszerzał się zakres osadnictwa. Maksymalna liczba Żydów w Polsce w okresie powojennym przypadła na lipiec 1946 roku i wyniosła 216 tysięcy osób. Później, na skutek pogromów, wielu Żydów zdecydowało się opuścić Polskę i populacja ta zmniejszyła się o połowę. Wojewódzki Komitet Żydów przeniesiono z Dzierżoniowa do Wrocławia, tworząc zarazem komitety terenowe - między innymi we wspomnianym Dzierżoniowie, Wałbrzychu, Jeleniej Górze, Legnicy i Kłodzku. Jednostki te oprócz działalności stricte socjalno-bytowej organizowały również domy kultury, szkoły podstawowe i kursy przyuczenia do zawodu, a także lecznice, szpitale i sanatoria. Specjalną opieką starano się objąć dzieci, które przetrwały wojnę w różnych ochronkach czy pod przybranym nazwiskiem u polskich rodzin. Początkowo były one kierowane do ośrodka przejściowego w Gostyninie, a następnie - kiedy nie udało się znaleźć rodziny - lokowane w żydowskich domach dziecka. Zwykle były zbyt małe, by pamiętać swoją prawdziwą tożsamość, a ich nowi opiekunowie, często duchowni z katolickich ośrodków opiekuńczych – zważywszy na to, że dzieci te były już ochrzczone - nie kwapili się, by zwrócić je żydowskim rodzinom.
Problem ten to jedna z wielu bolesnych kart ostatniej wojny i dotyczy również polskich dzieci - tych, które siłą odebrano rodzicom, wywieziono do Niemiec i oddano na wychowanie tamtejszym „wzorowym” nazistowskim rodzinom. Po wojnie w ramach PCK utworzono specjalną komisję do poszukiwania zaginionych dzieci w strefach okupacyjnych Niemiec pod kierownictwem Romana Hrabara. Polska misja spotkała się z dużym zrozumieniem we francuskiej i radzieckiej strefie, gdyż oba te kraje były również dotknięte okupacją niemiecką i administracje tych sektorów starały się ułatwić Polakom zadanie. Jednak dużo gorzej ten problem wyglądał u Amerykanów i Brytyjczyków, którzy uważali, że odbieranie dzieci, które już zżyły się z nowymi niemieckimi rodzinami, jest niehumanitarne (sic!). Anglosasów nie przekonywały argumenty, że jest to de facto legalizacja hitlerowskiego bezprawia, i ostatecznie zabroniono Polakom dalszego poszukiwania. Brytyjskie władze wydały nawet specjalny dekret, który zakładał, że pozostające w ich strefie okupacyjnej polskie dzieci mają pozostać w rodzinach niemieckich lub być przekazane do adopcji w... Wielkiej Brytanii. Ostatecznie polskiej misji udało się odnaleźć około 33 tysięcy dzieci (większość ze strefy radzieckiej) i sprowadzić do Polski. Duża część z nich powróciła do swych prawdziwych rodzin. Szacuje się jednak, że na zachodzie Europy pozostało około 170 tysięcy polskich dzieci, które w większości nie wiedziały o swoim prawdziwym pochodzeniu.
Podejrzenia o ''żydokomunę''
Znaczna część polskich Żydów, którzy zawdzięczali ocalenie wyzwoleniu Europy Środkowej przez Armię Czerwoną, wiązała duże nadzieje z pojałtańskim porządkiem.
Narzucony Polsce przez światowe mocarstwa nowy ustrój, niezbyt zresztą chętnie przyjmowany przez sporą część społeczeństwa, zdawał się zapewniać uratowanym z Holokaustu Żydom warunki względnego bezpieczeństwa, asymilacji i rzeczywistego równouprawnienia. A istniejący wciąż w społeczeństwie polskim i niewyparty nawet przez tragedię wojenną antysemityzm wręcz zmuszał ich do szukania oparcia w promoskiewskim aparacie władzy. Tak nabrzmiewał swoisty paradoks, gdyż niektórzy Żydzi w obawie przed wrogością polskiego społeczeństwa - w skrajnych przypadkach posuniętą nawet do mordów - szukali oparcia w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej, a nawet wprost zasilali resorty siłowe nowej władzy, przez co byli oskarżani o utrwalanie ustroju komunistycznego w Polsce.
Obywatele żydowscy, którzy zdecydowali się zostać w kraju (wielu z nich wybrało emigrację, bo Polska kojarzyła im się z wielkim cmentarzyskiem swojego narodu) mieli podstawy do tego, by wierzyć w poprawę losu w nowym ustroju. W sztandarowym dokumencie nowej Polski - Manifeście PKWN - napisano: „Żydom po bestialsku tępionym przez okupanta zapewniona zostanie odbudowa ich egzystencji oraz prawne i faktyczne równouprawnienie”. Forpocztą żydowskiej samorządności w kraju było utworzenie przy rządzie lubelskim w sierpniu 1944 roku Referatu do spraw Pomocy Ludności Żydowskiej, na czele którego stanął Szloma Herszenhor. Wkrótce na bazie Referatu miał powstać koalicyjny Centralny Komitet Żydów w Polsce (CKŻP), który w następnych latach stał się głównym reprezentantem tej społeczności. Funkcję przewodniczącego objął Emil Sommerstein z Ichudu (Jedność), a w skład zarządu wchodzili: Marek Bitter z frakcji żydowskiej PPR, Herszenhor z Bundu (socjaliści), Adolf Berman z Poalej Syjon-Lewica (Robotnicy Syjonu - socjaldemokraci). Ponadto w skład prezydium weszli: Icchak Cukierman - legendarny uczestnik powstania w getcie i powstania warszawskiego, podczas którego jako żołnierz Armii Ludowej dowodził plutonem żydowskim; jego żona Cywia Lubetkin, również uczestniczka obu powstań, oraz znany przedwojenny aktor Jonas Turkow. Młodzieżówką CKŻP był Ha Szomer Ha-Cair (Młody Strażnik), zaś funkcję organu prasowego pełnił dziennik „Dos Naje Lebn”. W CKŻP utworzono resorty: opieki społecznej, opieki nad dzieckiem, kultury, propagandy, informacji oraz pomocy prawnej. Komitet cieszył się sporą autonomią, a środki na swą działalność w dużej mierze pozyskiwał z Jointu (American Jewish Joint Distribution Committee - Amerykańsko-Żydowski Połączony Komitet Rozdzielczy). Świadczyło to o stosunkowo dużej niezależności środowisk żydowskich, bo na ogół w oczach nowych władz kontakty z Zachodem były źle widziane.
W lutym 1945 roku CKŻP jako główny animator żydowskiego życia społeczno-politycznego w Polsce wydał odezwę do narodu: „Zwycięska Armia Czerwona i Wojsko Polskie uwolniły również tysiące Żydów z bunkrów, lasów i obozów śmierci. Tysiące ludzi stojących latami na skraju mogiły przywróconych zostało do życia. Uratowana ludność żydowska nigdy nie zapomni pomocy, jakiej udzielili jej przyjaciele, a nieraz zupełnie obcy Polacy z narażeniem własnego życia. Nie zapomni ona również nigdy zbrodniarzy spod znaku NSZ i AK, którzy wysługując się bandytom hitlerowskim, brali czynny udział w mordowaniu bezbronnej ludności żydowskiej i zabijali partyzantów żydowskich. Na ich sumieniu krew wielu Żydów. Ludność żydowska nie zapomni, że zbrodniarze ci pozostawali w ścisłym kontakcie z »rządem« londyńskim i działali według jego wskazań”.
Po wojnie władze nowej Polski wyciągnęły rękę w kierunku ocalałych Żydów. Tacy ludzie byli im wtedy potrzebni, a to z racji znacznie lepszego od średniej krajowej wykształcenia oraz zadeklarowanej niechęci większości z nich wobec emigracyjnego rządu w Londynie i podziemia niepodległościowego. Ponadto Żydzi inaczej niż większość Polaków postrzegali nowy ustrój i stojący na jego straży Związek Radziecki. Po traumatycznych doświadczeniach II RP, gdzie byli traktowani jak obywatele drugiej kategorii, a przede wszystkim po piekle Holokaustu, Armia Czerwona jawiła im się jako wybawca oraz mściciel morderców ich bliskich, dlatego też wielu Żydów chętnie zasilało jej szeregi. Ponadto antysemityzm był sprzeczny z oficjalną liną programową Komunistycznej Partii ZSRR, dlatego teoretycznie Żydzi mogli tam pełnić szereg funkcji publicznych. W praktyce różnie z tym bywało i wielu z nich wylądowało na Syberii jako „element niepewny klasowo” - zwłaszcza ci silnie zaangażowani w ruch syjonistyczny. Paradoksalnie i to okazało się dla zesłanych błogosławieństwem, gdyż inni Żydzi, znalazłszy się pod okupacją niemiecką po agresji Hitlera na ZSRR, w większości zostali wymordowani.
Tymczasem w powojennej Polsce po raz pierwszy w historii Żydzi objęli niektóre najważniejsze urzędy w państwie. Dla społeczeństwa polskiego był to szok. Nawet Maria Dąbrowska w swych „Dziennikach” pisała histerycznie: „Żyd nami rządzi! UB, sądownictwo są całkowicie w rękach żydowskich. W ciągu ostatnich dwu albo więcej lat żaden Żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi aresztują Polaków i skazują ich na śmierć. I jak tu ma się nie szerzyć antysemityzm w Polsce?”.
I rzeczywiście, stereotyp Żyda, który generalnie funkcjonował w powojennym społeczeństwie, to komunista, ubek lub agent bezpieki. Polska ulica w swych lękach stawała się coraz bardziej radykalna. Jednym tchem wymieniano wpływowych Żydów, chociażby ministra przemysłu Hilarego Minca, kierującego bezpieką Jakuba Bermana, nadzorującego sądownictwo Romana Zambrowskiego, powojennego prezydenta Wrocławia Bolesława Drobnera albo sterującego rynkiem wydawniczym Jerzego Borejszę. Jednak warto podkreślić, że za swoich nie uważała ich na ogół społeczność żydowska, postrzegając wyżej wymienionych jak odszczepieńców, których całkowicie pochłonęła idea komunizmu. Niewątpliwie większość z nich, zerwawszy więzy kulturowe z żydostwem, nie uważała się za część społeczności żydowskiej, ba - zwalczała religię swych przodków, a nawet język jidysz. Ludzie ci czuli się przede wszystkim komunistami.
Niektórzy z wpływowych polityków żydowskiego pochodzenia już po zakończeniu kariery wrócili do swych korzeni i tradycji, zatajając swoją komunistyczną przeszłość. Na przykład Józef Różański (szef departamentu śledczego, brat Borejszy) spoczywa na Cmentarzu Żydowskim w Warszawie, a na jego nagrobku widnieje skromny napis: „Adwokat”.
Z końcem 1945 roku na forum Krajowej Rady Narodowej (ówczesny parlament) polskich Żydów oficjalnie reprezentowali: parlamentarzysta II RP i więzień łagrów Emil Sommerstein (utożsamiany z syjonizmem - ideą budowy państwa żydowskiego w Palestynie), bundowiec (socjalista) Leon Szuldenfrei oraz Adolf Berman związany z Poalej Syjon - partią uważaną za żydowską socjaldemokrację. Oczywiście dla tropicieli żydostwa nie ma żadnej różnicy między zdeklarowanymi przedstawicielami narodu żydowskiego a ludźmi zasymilowanymi z Polską, którzy mieli jedynie żydowskie pochodzenie. Tymczasem według oficjalnych danych z listopada 1945 roku, opierających się na kwestionariuszach osobowych pochodzących z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (UB), na 25 tysięcy zatrudnionych było tam zaledwie 438 Żydów (ok. 1,7 proc. ogółu pracowników). Natomiast pół tysiąca stanowisk kierowniczych obsadzonych było przez 67 funkcjonariuszy narodowości żydowskiej (13 proc.). Byli to głównie sprawdzeni przedwojenni komuniści o kapepepowskim rodowodzie, m.in. wiceministrowie Mieczysław Mietkowski i Roman Romkowski, wspomniany Jakub Berman, Julia Brystigier, pseud. „Krwawa Luna”, wymieniony wyżej Józef Różański (wszyscy znani z brutalnych metod śledczych) oraz Salomon Morel - naczelnik centralnego obozu pracy w Jaworznie.
Żydzi, choć byli zauważalni w organach nowej władzy, wcale nie stanowili tam większości. Mimo to ich obecność w strukturach państwa była bardzo niepopularna wśród większości społeczeństwa. W tym celu powstały rządowe wytyczne nakłaniające Żydów do zmiany nazwisk na brzmiące bardziej polsko. Powołano nawet specjalną komisję do weryfikacji nazwisk, którą kierowała Zofia Gomułka (Liwa Szoken), żona przyszłego pierwszego sekretarza Władysława Gomułki. Złośliwie nazywano ją „Janem Chrzcicielem”, ponieważ swych interesantów witała ponoć słowami: „Wygląd w porządku, ale co za nazwisko!”. A zważywszy na to, że przyszła polska pierwsza dama nie uchodziła za zbytnio urodziwą, powstał na jej temat żart: „Nazwisko w porządku, ale co za wygląd!”.
Dla wielu Żydów presja związana ze zmianą nazwiska była czymś upokarzającym, utratą części tożsamości. Pytano też, czy znów jest hańbą bycie Żydem? Wielu kosztem przyszłej kariery nie godziło się na to, określając te zabiegi mianem „szmad procedur” (od pogardliwego określenia na Żyda przechrztę w języku jidysz), zaś przemianowanych nazywano POP - „pełniący obowiązki Polaka” (od terminu POP, czyli podstawowej organizacji partyjnej - przyp. red.).
Władysław Bartoszewski trafnie zauważył, że społeczność żydowska w Polsce miała w zasadzie dwa wyjścia: „Albo syjonizm, który dawał im szanse budowy jakiegoś utopijnego życia; utopią przestało to być dopiero dzięki powstaniu państwa Izrael w 1948 r. Albo komunizm, który głosił pełną równość wszystkich ludzi, wytępienie przesądów religijnych, rasowych i narodowych”. Warto podkreślić, że jednak o obliczu nowego ustroju decydowali Polacy o korzeniach nieżydowskich. Spora część polskiego społeczeństwa przyjmowała nowy ustrój w sposób afirmatywny i bynajmniej nie jako władzę komunistyczną, przywiezioną na sowieckich czołgach, ale jako władzę w pierwszej kolejności niehitlerowską, no i jednak polską.
Po 1956 roku, podczas procesu destalinizacji za rządów Władysława Gomułki, wielu ludzi odpowiedzialnych za zbrodnie stalinowskie zostało osądzonych, między innymi również ci pochodzenia żydowskiego: Romkowski, Różański, Anatol Fejgin (dyrektor Departamentu X MBP). A niektórzy, np. Salomon Morel (oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości), zawczasu uciekli na Zachód.
Czas pogromów
Stereotyp „żydokomuny” wraz z utrwalanym na przestrzeni lat w społeczeństwie poglądem o dokonywanych przez Żydów mordach rytualnych wywołał falę tragicznych wydarzeń, które przetoczyły się przez Polskę na przełomie 1945 i 1946 roku.
Po wojnie panował pogląd, że prawie żaden Żyd nie przeżył niemieckiej eksterminacji i w świadomości społecznej tzw. problem żydowski przestał istnieć. Ich domy zostały więc zajęte, a majątek zawłaszczony przez polskich sąsiadów. Dlatego pojawienie się nielicznych Żydów ocalałych z Holokaustu wzmogło obawy, że będą się chcieli upomnieć o swoje, a ich nieskrywana sympatia do nowej władzy tylko tę niechęć potęgowała. Inną rzeczą jest również fakt, że lata okupacji ukazały polskiemu społeczeństwu - mimowolnemu naocznemu świadkowi zagłady tego narodu - wizerunek Żyda jako obywatela drugiej lub trzeciej kategorii, za zabicie którego nie grożą żadne konsekwencje.
Koniec wojny i wycofanie się żołnierzy niemieckich z naszego kraju bynajmniej wcale nie oznaczały końca problemów społeczności żydowskiej. Ludzie ci byli stale narażeni na ataki ze strony podziemia niepodległościowego - tzw. „żołnierzy wyklętych”. Jednak najtragiczniejsze w skutkach wydarzenia spowodowane były postawą nie zbrojnych band, lecz zwykłych obywateli.
12 czerwca 1945 roku „Dziennik Rzeszowski” doniósł o znalezieniu w kamienicy przy ul. Tannenbauma 12 (dzisiaj Okrzei) zmasakrowanych zwłok 9-letniej Bronisławy Mendoń (ciało dziewczynki było jakoby obdarte ze skóry). Ponieważ przy tej samej ulicy mieszkał rabin Leiba Torna oraz kilkoro innych obywateli żydowskich, właśnie na nich padło podejrzenie popełnienia tej zbrodni. Miasto obiegła plotka, że Żydzi potrzebowali krwi chrześcijańskiego dziecka do swoich praktyk religijnych. Atmosfera gęstniała z każdą chwilą; zanosiło się na pogrom. W żydowskich mieszkaniach przeprowadzono nawet rewizje, a Żydów aresztowano (i to ich ocaliło!), choć w drodze na komisariat wielu z nich pobito. Podczas rewizji w mieszkaniach nie znaleziono jednak niczego, co mogłoby mieć związek z tą sprawą. Mimo to wkrótce rozpowszechniła się pogłoska, że w mieszkaniu rabina znajdują się szczątki innych dzieci. Po opuszczeniu mieszkań przez milicję splądrowano je.
Tymczasem MO wobec braku dowodów postanowiła wypuścić zatrzymanych Żydów, ci jednak, obawiając się wzburzonej gawiedzi, odmówili opuszczenia komendy. W międzyczasie dwustu niezatrzymanych Żydów z Rzeszowa zdążyło opuścić miasto. Bilans strat, nie licząc pobić i grabieży, nie okazał się tragiczny, a sprawy zagadkowej śmierci dziewczynki do dziś nie wyjaśniono.
Oskarżanie Żydów o popełnianie mordów rytualnych z punktu widzenia religii żydowskiej było nonsensem. Celem tych zabójstw miało być ośmieszenie krwawej ofiary Chrystusa. Polegało to rzekomo na torturowaniu, a następnie ukrzyżowaniu dziecka chrześcijańskiego, a później rytualnym spożyciu jego krwi w macy, tymczasem żydowskie prawo kategorycznie zakazuje spożywania krwi pod każdą postacią, a wszelkie pokarmy, które ją zawierają, traktuje jako nieczyste. Jednak właśnie to rzekomy mord rytualny był głównym powodem prowokowania antyżydowskich zamieszek i tumultów. Warto też wspomnieć, że nawet słynący z nienawiści do Żydów hitlerowscy przywódcy wśród wielu argumentów, jakie wysuwali, aby usprawiedliwić Holokaust i nadać temu procederowi naukowy charakter, nigdy nie podnieśli tezy o żydowskich mordach rytualnych, gdyż najprawdopodobniej taki argument spotkałby się z wyśmianiem ze strony innych Niemców.
Dwa miesiące po wydarzeniach w Rzeszowie antyżydowskie wystąpienia miały miejsce w kulturalnej stolicy Polski, czyli w Krakowie. Tam również po mieście krążyły niczym niepotwierdzone plotki o rytualnych mordach chrześcijańskich dzieci, których pod osłoną nocy mieli dokonywać miejscowi Żydzi. Pojawili się nawet rzekomi świadkowie, którzy w centrum Kazimierza (dzielnica żydowska), przy ul. Szerokiej, jakoby widzieli pomordowane dzieci. W efekcie 11 sierpnia 1945 roku przed synagogą Kupa przy ul. Miodowej, gdzie odbywało się nabożeństwo, zebrał się tłum wrogo nastawionych krakowian. W kierunku żydowskiej bożnicy leciały groźby, obelgi i kamienie. Nagle jeden z Żydów uczestniczących w modlitwach wybiegł z synagogi i potarmosił jednego z wyjątkowo agresywnych wyrostków - harcerza Antoniego Nijakiego. Tenże młokos podniósł wtedy larum, że Żydzi chcą go zamordować, i to było bodźcem do dalszych tragicznych wydarzeń. Tłum wtargnął do bożnicy i pobił znajdujących się tam Żydów. Zdemolowano też zabytkowe wnętrze, a sprzęty wyniesiono na ulicę i podpalono. Dalej zamieszki przeniosły się na całą dzielnicę Kazimierz, gdzie plądrowano żydowskie sklepy i demolowano mieszkania. Pobitych Żydów milicja zwoziła dorożkami do szpitala miejskiego przy ul. Łazarza, ale tam - jak zeznawali poszkodowani - również nie mogli się czuć bezpiecznie. Personel szpitala okazywał im wrogość, a rannych nazywał „żydowskim ścierwem, które trzeba teraz ratować, mimo że oni pomordowali polskie dzieci”.
Spokój w mieście zaprowadziły przybyłe dopiero wieczorem liczne oddziały milicji, funkcjonariuszy UB oraz żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zatrzymano blisko 150 napastników (w tym 40 milicjantów, którzy również brali udział w zajściach!). Jedyną potwierdzoną oficjalnie ofiarą śmiertelną pogromu była 56-letnia Róża Berger, która wróciła do rodzinnego Krakowa po wyzwoleniu z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Zginęła od kuli, jaka przeszyła drzwi jej mieszkania.
Niewątpliwie przedstawione tu wydarzenia, pomimo swej dramaturgii, wyglądały na mniej groźne w zestawieniu z wielkim procesem eksterminacji, który spotkał Żydów w Europie kilkanaście miesięcy wcześniej. Jednak pogromy w Polsce działy się już po wojnie, kiedy świat zaczynał się otrząsać z wielkiego dramatu, który na przestrzeni kilku lat dotknął ludzkość. Ale najtragiczniejsze wydarzenia miały dopiero nadejść...
1 lipca 1946 roku w Kielcach, syn miejscowego szewca, dziewięcioletni Henryk Błaszczyk, uciekł z domu i pojechał do oddalonej o dwadzieścia kilometrów wsi Pielaki, gdzie mieszkała jego babcia, a także kilku najbliższych kolegów. Dwa dni później Henio wrócił do domu obładowany owocami i oświadczył rozgniewanemu ojcu, że... został porwany przez Żydów. 4 lipca Walenty Błaszczyk zabrał syna i w towarzystwie sąsiada udali się na posterunek milicji. Kiedy przechodzili koło Komitetu Żydowskiego przy ul. Planty 7, mały Henio powiedział, że właśnie w tym budynku wraz z kilkoma innymi chłopcami był jakoby przetrzymywany w piwnicy. Wskazał również na przechodzącego przypadkowego Żyda w charakterystycznym zielonym kapeluszu, że to on podstępnie zwabił go do tego budynku. Następnie cała trójka tę wersję opowiedziała na komendzie. Posterunkowy sierżant Zagórski wysłał patrol milicji w celu zbadania sprawy i polecił również zatrzymać Żyda w zielonym kapeluszu, którym okazał się Kalman Singier.
Zaniepokojony całą sytuacją doktor Seweryn Kahane - przewodniczący miejscowego Komitetu Żydowskiego - przyszedł na komisariat w celu wyjaśnienia sprawy. Zdumiony oskarżeniami zaznaczył, że w żydowskim budynku nie było nigdy żadnej piwnicy, gdyż znajduje się on na grząskim podłożu tuż nad rzeką Silnicą i oczywiście nigdy nie były tam przetrzymywane żadne dzieci. Tymczasem wysłani na miejsce milicjanci, zamiast wyjaśnić całą niedorzeczność, tylko zaognili sytuację. Przed Komitetem Żydowskim szybko zgromadził się tłum kielczan (według różnych relacji od 500 osób do 3 tysięcy) domagający się ukarania „Żydów - morderców polskich dzieci”. Wydawać by się mogło, że cała sprawa znajdzie jednak szczęśliwy finał, bo wprowadzony do budynku Henio nie potrafił wskazać miejsca, gdzie był rzekomo przetrzymywany, i został nawet zbesztany przez jednego z milicjantów za prowokowanie zamieszek, jednak... tłum stanął w obronie dzieciaka. Niespodziewanie na miejsce przyjechał samochód UB w celu zbadania sprawy, co spotęgowało jeszcze agresję. Zgromadzeni próbowali przewrócić samochód ubowców i wystraszeni funkcjonariusze odjechali.
W obleganym budynku znajdowało się dwudziestu Żydów, którzy zabarykadowali drzwi i schronili się na drugim piętrze. Kiedy przyjechało wojsko, Żydzi myśleli, że przyszło ocalenie, jednak żołnierze niespodzianie zaczęli strzelać do okien i wtargnęli do budynku, a wraz z nimi rozhisteryzowany tłum. Według zeznań świadków późniejszego procesu kieleckiego, doszło wówczas do makabrycznych scen - ludzi wywlekano z budynku i bito, również kamieniami i kolbami karabinów, a niekiedy do nich strzelano. Dwie kobiety wyrzucono przez balkon, a następnie je dobito.
Dantejskie sceny przy ul. Planty rozgrywały się przez półtorej godziny. Później na miejsce dotarł zdyscyplinowany oddział wojska. Z miejsca tragedii odepchnięto napastników, a zabitych i rannych wrzucono na ciężarówki i wywieziono w bezpieczne miejsce. Jednak agresja tłumu nie zmalała, a fala tragicznych wydarzeń przeniosła się na ulice miasta. Atakowano nawet ludzi jedynie wyglądem przypominających Żydów. Do pogromców przyłączyli się robotnicy Huty Ludwików, którzy przerwali pracę i uzbrojeni w łomy pobiegli bić znienawidzonych Żydów. Teraz centralnym punktem dramatu stał się kielecki dworzec kolejowy, gdzie Żydów wywlekano z przejeżdżających przez miasto pociągów. Nieszczęśników kamienowano i dobijano metalowymi prętami.
Pogrom kielecki był ostatnim zbiorowym mordem dokonanym na Żydach w Europie. Oficjalna wersja mówi o 42 ofiarach śmiertelnych, lecz w rzeczywistości trudno ustalić precyzyjną liczbę, gdyż tego dnia mordowano również na innych stacjach kolejowych świętokrzyskich miast. Do tragicznego bilansu należy dodać przeszło sto osób ciężko rannych, z czego wiele zostało trwałymi kalekami (utrata wzroku, sprawności fizycznej lub powikłania po ciężkich urazach głowy).
Skala zbrodni szokuje nawet po latach. Prokurator Krzysztof Falkiewicz z kieleckiego oddziału IPN, zajmujący się pogromem kieleckim, a raczej rzekomą ubecką prowokacją, konkludował: „Nie zapominajmy o jednym, że pogromu dokonali zwykli ludzie. Szokuje ich okrucieństwo - kilka osób zastrzelono, innych rozmiażdżono kamieniami, deskami z gwoździami, rozszarpano. Jak wielka była nienawiść do Żydów...”.
Niedługo po pogromie kieleckim nielegalnie opuściło Polskę około 60 tysięcy Żydów, czyli 1/4 polskiej diaspory. Rząd w Warszawie dawał ciche przyzwolenie na po kielecką emigrację.
Od pogromu do Syjonu
Masakra w Kielcach, która okazała się także kompromitacją polskiego katolicyzmu, przyspieszyła masową ucieczkę Żydów z Polski. Napędzał ją strach. A także beznadzieja i... ideologia.
Syjon (z hebrajskiego „wysoki”) w swej zawiłej terminologii oznacza jerozolimskie wzgórze, na którym w przeszłości znajdowała się świątynia króla Salomona - święte miejsce judaizmu, gdzie według przekazu przechowywano biblijną Arkę Przymierza. Z czasem Żydzi zaczęli określać tym terminem tzw. ziemię obiecaną, na której Bóg zamieszka wraz ze swoim ludem. Czyli - upraszczając - była to idea stworzenia państwa żydowskiego w Palestynie.
Przez lata ten nurt miał raczej mistyczny i sentymentalny charakter. Jednak w drugiej połowie XIX wieku na skutek żydowskich pogromów w cesarstwie Rosyjskim i Rumuni, które zapoczątkowały tzw. pierwszą aliję, czyli falę emigracji żydowskiej do Palestyny, temu zagadnieniu nadano bardziej rzeczywisty charakter. Za współczesnego ojca syjonizmu uważa się pochodzącego z Budapesztu niemieckojęzycznego publicystę Theodora Herzla. Wysunął on pogląd, że jedynym rozwiązaniem rosnącego antysemityzmu w Europie będzie utworzenie żydowskiego państwa. Program ten spotkał się z krytyką ortodoksyjnych Żydów, którzy twierdzili, że ziemię obiecaną może dać im tylko Bóg. Jednak niezrażony Herzl zainteresował swym poglądem wiele znaczących osobistości ówczesnego świata, nie tylko Żydów. A efektem jego starań było powołanie w 1897 roku w Bazylei Światowego Kongresu Syjonistycznego, gdzie zapadła decyzja o przyszłym utworzeniu państwa żydowskiego w Palestynie. W tym celu utworzono specjalny fundusz gromadzący środki na wykup ziemi od Arabów.
Wróćmy jednak do naszego kraju, który po drugiej wojnie światowej znów stawał się największym skupiskiem Żydów w Europie. Jednak piekło Holokaustu, które uczyniło nasze ziemie największym żydowskim kirkutem (cmentarz) na świecie, a także powojenne pogromy na ocalałych Żydach tylko wzmocniły ideę syjonizmu. Największy po wojnie pogrom żydowski w Europie, jaki miał miejsce w lipcu 1946 roku w Kielcach, tylko uświadomił wielu Żydom, że w Polsce nadal nie mogą czuć się bezpiecznie. Odsuwając na bok wszelkie polityczne aspekty tego tragicznego wydarzenia, główna jego przyczyna narodziła się z wielkiej nienawiści, zakorzenionej od lat w sercach i umysłach wielu Polaków, a dodatkowo podsycanej przez Kościół katolicki, który był propagatorem bredni o wykorzystywaniu przez Żydów krwi chrześcijańskich dzieci w celach rytualnych. Nie bez kozery naczelny rabin wojska polskiego pułkownik Dawid Kahane na pogrzebie ofiar pogromu wołał: „Kapłani ludu polskiego! (...) Czy możecie z czystym sumieniem po odejściu stąd mówić: Nasze ręce nie przelały tej niewinnej krwi, nasze oczy tego nie widziały. Przykazanie »nie zabijaj« nie dotyczyło Żydów?”.
Brytyjski ambasador w Polsce Cavendish Bentinck ze zdumieniem przytoczył relację z rozmowy z katowickim biskupem Juliuszem Bieńkiem, który go podobno przekonywał, że zaginiony chwilowo w Kielcach Henio Błaszczyk był maltretowany przez Żydów. Jeśli biskup wierzył w takie rzeczy, to co dopiero myśleć o prostych ludziach? Nie mniej haniebna była też wypowiedź biskupa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego. W odpowiedzi na prośbę Centralnego Komitetu Żydowskiego, którego delegacja wręcz błagała hierarchę, aby wydał publiczne stanowisko piętnujące antysemityzm i dementujące pogłoski o mordach rytualnych, przyszły prymas Polski stwierdził, że materiał dowodowy zebrany podczas procesu Bejlisa (Żyd sądzony w carskiej Rosji o mord rytualny i uniewinniony) nie pozwala jednoznacznie rozstrzygnąć kwestii, czy Żydzi używają krwi chrześcijańskiej do produkcji macy, czy też nie używają (sic!).
Jedynie biskup częstochowski Teodor Kubina zdobył się w tej kwestii na odważne stanowisko: „Nic, absolutnie nic, nie usprawiedliwia zasługującej na gniew Boga i ludzi zbrodni kieleckiej, której tła i przyczyny poszukiwać należy w zbrodniczym fanatyzmie i nieusprawiedliwionej ciemnocie (...). Wszelkie twierdzenia o istnieniu mordów rytualnych są kłamstwem. Nikt ze społeczności chrześcijańskiej, ani w Kielcach, ani gdzie indziej w Polsce nie został skrzywdzony przez Żydów dla celów religijnych i rytualnych. Nie jest nam znany ani jeden wypadek porwania dziecka chrześcijańskiego przez Żydów”. Słowa te były o tyle cenne, że w samej Częstochowie również nasilały się nastroje antyżydowskie spowodowane przypadkowym utonięciem młodej dziewczyny. Winę za to próbowano przypisać miejscowym Żydom. Jednak po wystąpieniu bp. Kubiny, który ponadto podczas mszy na Jasnej Górze wręcz błagał wiernych, by nikogo nie skrzywdzili, w mieście zapanował spokój. Niestety, głos tego purpurata był w polskim Kościele odosobniony. Episkopat zganił Kubinę, a prymas August Hlond w ogóle zabronił biskupom zajmowania indywidualnych stanowisk wobec tych wydarzeń. Kościół wolał utożsamić się z raportem biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka, w którym padły oskarżenia przeciw Żydom o współtworzenie systemu komunistycznego w Polsce. Pojawiła się też próba usprawiedliwienia sprawców kieleckiego mordu, przedstawiająca ich jako „ludność spokojną, bądź co bądź katolicką”, która miała prawo podejrzewać Żydów o rytualne zbrodnie. Raport wieńczyło stwierdzenie, że „niechęć do Żydów jest uzasadniona”, zaś „Polacy i katolicy mają do Żydów słuszną urazę”.
Tymczasem międzynarodowy rozgłos, jaki przybrała ta sprawa, skłonił polski Episkopat do nadania temu wydarzeniu znamion wymierzonej w rząd politycznej prowokacji. August Hlond w oficjalnym piśmie wyjaśniał: „Kielce byty pierwszym miejscem, ujętym w zakrojonym na szeroką skalę planie pogromów, który został uzgodniony między rządem rosyjskim, polskimi władzami komunistycznymi i kilkoma żydowskimi organizacjami międzynarodowymi. Po Kielcach podobne wydarzenia miały nastąpić w Kaliszu, Częstochowie, Krakowie i innych miejscach. Pogromy te zaplanowano jako wydarzenia niewielkich rozmiarów, które następnie miały być wykorzystane i wyolbrzymione przez propagandę rosyjską i żydowską i miały stanowić dowód, że Żydzi nie mogą już dłużej pozostać w krajach Europy Wschodniej i wobec tego Anglosasi będą musieli otworzyć im drogę do Palestyny i Stanów Zjednoczonych, gdzie Żydzi, zwłaszcza ci pochodzący z Rosji, mieli następnie szerzyć komunistyczną zarazę”.
Dorabianie rzekomej prowokacji jako decydującego czynnika pogromów jest jednak trudne do obrony. Linczu w Kielcach nie dokonała przecież grupka zmanipulowanych ludzi, lecz kilkutysięczny tłum, który opanował całe miasto. Wystarczyła tylko zmyślona pogłoska o mordzie rytualnym, by zwyciężyła ciemnota, siła przesądu i zakorzenione fobie. Główną reakcją Żydów na tę sytuację była ich wzmożona emigracja, przede wszystkim do obozów rotacyjnych w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec, a stamtąd już do różnych zakątków świata. Od lipca 1946 roku w ciągu kilku miesięcy z przeszło 200-tysięcznej diaspory Polskę opuściło około 90 tysięcy Żydów.
Oczywiście pieczę nad tą falą emigracji chciały przejąć organizacje syjonistyczne, takie jak Ichud czy Liga Pracujących Palestyny, które za wszelką cenę starały się, aby jak najwięcej uchodźców trafiło na Bliski Wschód. Głównym koordynatorem działań była założona w 1944 roku w Lublinie syjonistyczna organizacja Bircha (ucieczka), wysyłająca Żydów do Palestyny, głównie przez włoski port w Trieście. O ile samo wydostanie się z Polski nie nastręczało wielu trudności, o tyle dostanie się do brytyjskiej wówczas Palestyny, strzeżonej przez okręty Królewskiej Marynarki Wojennej, było nie lada wyzwaniem.
Żydzi, powołując się na deklarację lorda Arthura Balfourda, ministra spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa, która zakładała pomoc angielskich władz w utworzeniu w Palestynie tzw. żydowskiej siedziby narodowej, domagali się wpuszczenia do portów. Jednak w praktyce bywało z tym różnie - nieraz u wybrzeży przyszłego państwa Izrael dochodziło do ostrzeliwań żydowskich statków z uchodźcami i odholowywania ich do portów na Cyprze. Brytyjczycy zarzucali Żydom, że przewożą nielegalnie broń dla Hagany (Obrona), czyli paramilitarnej organizacji utworzonej w Palestynie przez żydowskich osadników i stanowiącej w przyszłości trzon izraelskiej armii. Głośnym echem w świecie odbił się dramatyczny rejs statku „Exodus” z 4,5 tysiąca żydowskich uchodźców na pokładzie. Tuż przy wejściu do portu w Hajfie został on zmuszony przez brytyjskie okręty wojenne do zawrócenia do Europy, a gdy przez Marsylię dotarł do Hamburga, policja siłą zmusiła Żydów do opuszczenia okrętu i umieściła ich w obozach przejściowych. Według wielu źródeł casus statku „Exodus” i związana z tym bezsilność żydowskich środowisk zadecydowały o utworzeniu kilka miesięcy później niepodległego państwa Izrael.
Polskie władze dawały ciche przyzwolenie na tę emigrację, a w Bolkowie na Dolnym Śląsku powstał nawet szkoleniowy obóz wojskowy dla przyszłej izraelskiej armii. Ćwiczeniem rekrutów zajmowali się wysłannicy Hagany. Wspomagali ich również polscy i rosyjscy dowódcy, a ćwiczenia odbywały się w poniemieckiej strzelnicy na pobliskiej Górze Ryszarda.
Tymczasem 29 października 1947 roku Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło rezolucję w sprawie zakończenia brytyjskiego mandatu w Palestynie i podziału spornego terytorium na dwa państwa: żydowskie i arabskie, zaś główne miasto regionu, Jerozolima, miało otrzymać status międzynarodowego obszaru pod auspicjami ONZ. 14 maja 1948 roku (dzień przed oficjalnym wycofaniem się Brytyjczyków) pochodzący z Płońska Dawid Ben Gurion ogłosił powstanie niepodległego państwa Izrael. To nowe państwo było niewątpliwym sukcesem całego ruchu syjonistycznego i zapoczątkowało nowy rozdział w historii Żydów. Inne oblicze przybrała też emigracja, gdyż Żydzi mieli wreszcie świadomość, że wyjeżdżają do swojej ojczyny, tej mitycznej ziemi obiecanej, która miała im zapewnić spokojne życie i bezpieczeństwo.
Niezależność i autonomia
W powojennym okresie Żydzi jako jedyna mniejszość etniczna w Polsce cieszyli się sporą autonomią. Przedstawiciele innych narodowości mogli tylko pomarzyć o podobnym przywileju.
Powojenna społeczność żydowska w Polsce, lojalna wobec nowych władz i wrogo nastawiona do emigracyjnego rządu w Londynie mogła liczyć na określone przywileje społeczno-polityczne. Środowiska żydowskie cieszyły się swobodami religijnymi, miały prawo do zrzeszania się, tworzenia odrębnego szkolnictwa oraz prowadzenia własnej spółdzielczości pod swojsko brzmiącą nazwą „Solidarność”. Dodatkowo mogli oni posiadać zbrojną samoobronę, a także utrzymywać kontakty z żydowskimi organizacjami na Zachodzie, głównie z Amerykańsko-Żydowskim Komitetem Rozdzielczym (Joint). Żydzi mieli również możliwość wyjazdu na Zachód. Tymczasem inne mniejszości - np. białoruska, niemiecka czy ukraińska - mogły tworzyć niezależne organizacje pod szyldem narodowościowym dopiero po 1956 roku.
Głównym spoiwem i organizatorem żydowskiego życia społecznego w Polsce był Centralny Komitet Żydów w Polsce (CKZP). Organizacja ta była z jednej strony platformą współpracy wszystkich żydowskich partii i ugrupowań politycznych, z drugiej - miejscem głębokich sporów i konfliktów. Generalnie społeczność żydowska w Polsce zdominowana była przez dwie wiodące orientacje. Pierwsza to zwolennicy emigracji (głównie do Palestyny), reprezentowani przez organizacje syjonistyczne. Przedstawicielami drugiej opcji byli członkowie Bundu (socjaliści) oraz reprezentanci żydowskiej frakcji w PPR. W zasadzie ten konflikt swoje korzenie miał jeszcze w II RP.
W powojennej Polsce działało 11 żydowskich partii, z czego trzy nielegalne, ale działające na poły oficjalnie: Aguda (Agudas Szlojmej Emunej Jisroel, czyli Związek Prawdziwie Wiernych Izraela), Stronnictwo Demokratyczne i Rewizjoniści. Największe ugrupowania to licząca 7 tysięcy członków Frakcja Żydowska PPR (jej trzon stanowili przedwojenni żydowscy aktywiści Komunistycznej Partii Polski) oraz syjonistyczny Ichud (Jedność). Ugrupowania te były skonfliktowane. W kwestii Palestyny FŻPPR wystosowała rezolucję: „Powinniśmy być inicjatorami walki o budowę siedziby żydowskiej w Polsce. Naczelnym zagadnieniem jest nasze stanowisko do żydowskiego skupiska w Polsce, a nie problem palestyński. W walce z syjonizmem musimy akcentować nasz pozytywny stosunek do Żydów mieszkających w Palestynie i do walki o swoje prawa, zaś negatywny do polityki syjonizmu oraz do idei, że w Palestynie nastąpi rozwiązanie kwestii żydowskiej”.
Podobne stanowisko reprezentował Bund (socjaliści). Była to partia o najstarszych i najbogatszych tradycjach. Powstała w październiku 1897 roku w Wilnie. Miała jednoczyć wszystkich żydowskich robotników Cesarstwa Rosyjskiego na bazie socjalistycznych wartości. W II RP Bund był jedną z najsilniejszych partii i w tym czasie cieszył się popularnością również w innych skupiskach żydowskich na świecie. Komórki Bundu powstały w USA (tam w czasie II wojny światowej przeniosła się centrala partii), we Francji i Wielkiej Brytanii. Po wyzwoleniu Bund natychmiast reaktywował się w Polsce, stając murem za PKWN i tzw. blokiem partii demokratycznych, a programowo najbliżej mu było do ówczesnego PPS-u, z którym jeszcze przed wojną współtworzył antysanacyjną opozycję. Dlatego podczas wyborów parlamentarnych w 1947 roku PPS i Bund stworzyły wspólną listę. Do bundowców należał słynny Marek Edelman - jeden z przywódców powstania w getcie warszawskim - oraz Władysław Kopaliński, wybitny kulturoznawca i encyklopedysta.
Jednak Bund, podobnie jak PPS, borykał się z kryzysem tożsamości. Jego przedwojenne hasła straciły na aktualności lub zostały przejęte przez PPR. Nowi członkowie dołączali do partii głównie ze względu na piękną historię i często rodzinną tradycję, nie zaś linię programową. Zaistniałą sytuację trafnie skomentował jeden z bundowców: „Na ulicy żydowskiej współpracujemy z PPR, na ulicy polskiej z PPS. A na terenie żydowskiego Komitetu syjoniści współpracują z PPR przeciwko Bundowi”. Warto wspomnieć, że zarówno Bund, jak i PPS zostały ostatecznie wchłonięte przez PZPR.
Opozycję dla tych organizacji stanowiły ugrupowania syjonistyczne. Wśród nich dominującą pozycję zajmował Ichud. Ta najpopularniejsza w środowisku żydowskim partia jednoznacznie stała na stanowisku budowy niepodległego państwa w Palestynie. Jednak wewnątrz niej ścierały się różne wizje budowy Izraela: w oparciu o sojusz z USA, Wielką Brytanią albo ZSRR. Głównym zadaniem tej partii było organizowanie emigracji do Palestyny. W tym celu zakładała ona w Polsce kibuce (spółdzielnie rolnicze lub produkcyjne), w których szkolono i przygotowywano Żydów do wyjazdu na Bliski Wschód.
Oczywiście syjonizm nie był jednolity. Jak w większości politycznych ruchów istniało w nim wiele odłamów: od ultraortodoksyjnych, po komunizujące. Przedstawicielami marksistowskiej opcji były przede wszystkim organizacje Haszomer Hacair (Młody Strażnik) oraz Poalej Syjon-Lewica (Robotnicy Syjonu). Dążyły one do stworzenia legalnej drogi emigracji do Palestyny w celu utworzenia tam proradzieckiego państwa żydowskiego. Jednak ich pierwszym celem była odbudowa życia społeczności żydowskiej w Polsce. Marzenia te prysły po pogromie kieleckim. Adolf Berman, przewodniczący Poalej Syjon-Lewica, po opuszczeniu Polski współtworzył Komunistyczną Partię Izraela, opowiadając się za porozumieniem z Arabami. Warto też wspomnieć, że jego brat, Jakub Berman, wicepremier, nadzorował ówczesne resorty siłowe.
Żydowscy działacze lewicowi widzieli w rządach PPR-u drogę do realizacji swojego programu społecznego i popierali komunizm ze względów ideologicznych. Nawet przywódcy partii dystansujących się od marksizmu wspierali rządy demokracji ludowej z pobudek pragmatycznych. Sądzili, że poparcie władz, zarówno na szczeblu centralnym, jak i lokalnym, umożliwi wsparcie ocalałych z zagłady Żydów, a także repatriację ludności żydowskiej z ZSRR. Żydowscy działacze polityczni manifestowali poglądy zgodnie z linią programową władz. Brali aktywny udział w referendum ludowym w czerwcu 1946 roku, głosując zgodnie ze wskazaniami PPR-u „3 x TAK”. Pół roku później poparli także partie tzw. Bloku Demokratycznego w wyborach do Sejmu Ustawodawczego. Po tych wyborach społeczność żydowską w parlamencie oficjalnie reprezentowali: Józef Sak z Poalej Syjon-Prawicy i Michał Szuldenfrei z Bundu.
Charakterystyczną cechą Polski Ludowej była chęć nadzorowania wszystkich dziedzin życia społecznego. Dotyczyło to również kwestii żydowskiej, gdzie sprawy polityczno-społeczne skupiały się wokół kontrolowanego przez państwo CKŻP. Jednak w świecie żydowskim zawsze ważną rolę pełniła religia. Dlatego Ministerstwo Administracji Publicznej ustanowiło w lutym 1945 r. Żydowskie Zrzeszenia Religijne, przemianowane później na Żydowskie Kongregacje Wyznaniowe. W tym czasie wybrano również naczelnego rabina Polski, którym został Safrin Feldszuh.
Dominującą pozycję w Kongregacji zajęła religijna partia Mizrachi (Wschodni), a jej celem była budowa religijnego państwa żydowskiego w Palestynie. Organizacja skupiała część liberalnych rabinów oraz religijnych rzemieślników i robotników, a na jej czele stał Dawid Kahane - naczelny rabin wojska polskiego w stopniu pułkownika. Dzięki dużemu wsparciu środowisk żydowskich z USA i Europy Zachodniej partia mogła prowadzić na szeroką skalę działalność charytatywną, czym zjednywała sobie sympatyków.
Programową konkurentką Mizrachi była Aguda (wprawdzie oficjalnie nielegalna, ale działająca jawnie i wchodząca w skład Kongregacji). Jako organizacja zrzeszająca żydowskich ortodoksów religijnych była przeciwna działalności CKŻP i obarczała go odpowiedzialnością za laicyzację tej społeczności. Jednak popularność wśród Żydów przyniosło jej ofiarne poszukiwanie i często wykupywanie dzieci żydowskich z różnych kościelnych instytucji (podczas wojny rodzice i bliscy często umieszczali w nich maluchy, licząc, że dzięki temu przetrwają). Jej niekwestionowanym liderem był przyszły naczelny rabin Polski Wawa Morejno, który nawet w wileńskim getcie i w obozie koncentracyjnym w estońskim Klooga pełnił funkcję rabina. Nawet w najstraszliwszych warunkach sumiennie przestrzegał reguł żydowskiego życia religijnego.
Głównym zadaniem Kongregacji była opieka nad synagogami (po wojnie w Polsce było 38 czynnych domów modlitwy) i cmentarzami, a także ekshumacja zamordowanych Żydów. Organizowała również szkolnictwo różnych szczebli. Pod patronatem Kongregacji działały chedery, czyli szkółki dla najmłodszych, średnie szkoły religijne - jesziwy, a także Wyższa Szkoła Rabinacka w Łodzi. Prowadzono też kuchnie koszerne, domy noclegowe, łaźnie rytualne i piekarnie mac, a także domy dziecka oraz domy starców.
W miarę centralizacji państwa władze wywierały naciski na wejście Kongregacji w struktury CKŻP, który miał zostać jedyną organizacją zrzeszającą społeczność żydowską. Jednak integracja szła bardzo opornie ze względu na zdecydowanie świecki charter CKZP, kłócący się z postulatami Kongregacji, która chciałaby narzucić wszystkim instytucjom żydowskim przestrzeganie niepracującej soboty i wprowadzenie koszernych stołówek. Sytuacja uległa jednak zmianie, kiedy Kongregacja została pozbawiona dotacji z amerykańskiego Jointu i przeszła na garnuszek państwa. To w dużej mierze doprowadziło ją do wstąpienia w czerwcu 1948 roku do CKŻP. Na bazie obu struktur utworzono Związek Religijny Wyznania Mojżeszowego w Polsce z rabinem Szulimem Treistmanem na czele.
Chociaż żydowska autonomia wyróżniała się na tle innych grup społecznych, to z punktu widzenia polskiej państwowości tkwiła na marginesie spraw kraju. Skupiała raptem 200 tysięcy ludzi, wprawdzie oddanych ojczyźnie, ale w dużym stopniu wyobcowanych z polskiej społeczności. Żydzi nie zagrażali integralności państwa, bo było ich zbyt mało, aby mogli wywierać jakikolwiek wpływ na sytuację w Polsce.
Druga ojczyzna
Powstanie państwa Izrael dla wielu polskich Żydów stało się dodatkową pokusą do wyjazdu. Bo nagle pojawiła się jakby druga ojczyzna, w której nie byliby już dyskryminowani.
W maju 1948 roku zakończyło się przeszło dwudziestoletnie brytyjskie zwierzchnictwo nad Palestyną i wtedy - zgodnie z decyzją ONZ - wydzielono na tym terenie dwa oddzielne państwa: żydowskie i arabskie. Po wyniszczającej dla Imperium Brytyjskiego drugiej wojnie światowej Londyn zaczął stopniowo odchodzić od polityki kolonialnej. Jedną z pierwszych tego typu decyzji było oddanie w kwietniu 1947 roku władzy nad Palestyną w gestię ONZ. Parę miesięcy później Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych w wyniku głosowania postanowiło utworzyć dwa państwa: arabskie i żydowskie. Co ciekawe - w trosce o interesy swoich koncernów paliwowych przeciwni powstaniu Izraela byli Anglicy i Amerykanie, natomiast orędownikiem powstania tego kraju był... Józef Stalin. Ponieważ widział on w nowym państwie potencjalną ostoję socjalizmu na Bliskim Wschodzie, za jego namową także cały blok wschodni głosował po myśli Żydów. Później, już podczas wojny z Arabami, niezwykle cenne dla Żydów okazały się dostawy broni z Czechosłowacji.
Tereny przyznane Izraelowi obejmowały ponad 14 tys. km2 i stanowiły 56 proc. spornego terytorium Palestyny, a zamieszkiwało je pół miliona Żydów oraz 400 tysięcy Arabów. Jednak większą część tego obszaru stanowiła pustynia Negew. Równie ważną kwestią była polityczna przynależność Jerozolimy, najważniejszego miasta regionu. Ostatecznie miała ona pozostać pod auspicjami ONZ ze statusem corpus separatum (oddzielone ciało). Po 10 latach o losach tego miasta, jednakowo ważnego dla Arabów i Żydów, zdecydować miało referendum jej mieszkańców, ale w wyniku kolejnych wojen nigdy do niego nie doszło.
Żydzi, choć nie kryli rozczarowania z werdyktu ONZ, zaakceptowali taki stan rzeczy, określając swój stan posiadania jako „niezbędne minimum”, i szykowali się do objęcia administracji nad przyznanymi im obszarami. Gorzej było ze stroną arabską, która zdecydowanie odrzucała oenzetowską rezolucję, zarzucając jej niesprawiedliwy podział Palestyny.
Tymczasem 14 maja 1948 roku w Tel Awiwie (Wiosenne Wzgórze) pochodzący z Polski pierwszy izraelski premier Dawid Ben Gurion (właściwie - Dawid Grün) ogłosił powstanie państwa Izrael. Przewodniczącym Tymczasowej Rady Państwa (odpowiednik prezydenta) został pochodzący z Polesia Chaim Weizmann, a z innych sygnatariuszy deklaracji niepodległościowej warto wspomnieć o wieloletnim parlamentarzyście II RP Izaaku Grünbaumie.
Jednak już następnego dnia nieopierzone jeszcze państwo zostało zaatakowane przez koalicję państw arabskich, co zapoczątkowało kolejny bliskowschodni konflikt nazwany przez Żydów wojną o niepodległość. Nowo powstałe państwo spod znaku gwiazdy Dawida nie posiadało jeszcze regularnych sił zbrojnych, a już zostało poddane najwyższej próbie. W związku z zaistniałą agresją premier Ben Gurion specjalnym dekretem połączył wszystkie żydowskie organizacje paramilitarne w oficjalną izraelską armię, która powołała pod broń wszystkich ludzi (również kobiety) w wieku 15-40 lat. Jednak niektóre formacje zbrojne, zwłaszcza ta najbardziej radykalna, czyli Irgun Cwai Leumi (Narodowa Organizacja Zbrojna), nie chciały się podporządkować rządowi w Tel Awiwie. Ben Gurion w celu spacyfikowania niesfornych bojowników zdecydował się użyć wojska, a nawet wydał rozkaz zatopienia u wybrzeży Tel Awiwu okrętu desantowego „Altalena”, który wiózł francuską broń dla tej separatystycznej organizacji. Jej przywódcą był Menachem Begin (Mieczysław Biegun) - pochodzący z Brześcia nad Bugiem kapral z armii generała Władysława Andersa i późniejszy premier izraelski.
Wojna o niepodległość była do tej pory najkrwawszym konfliktem izraelsko-arabskim - zginęło wtedy ponad 6 tysięcy Żydów i relatywnie 10-15 tysięcy ludności arabskiej, a kilkadziesiąt tysięcy ludzi zostało rannych. Inną smutną konsekwencją było zmuszenie do emigracji 750 tysięcy Palestyńczyków i około 100 tys. Żydów. Początkowo wszystko wskazywało na to, że Izrael nie przetrwa inwazji arabskiej. Wojna toczyła się na trzech frontach: północnym, gdzie nacierały wojska libańskie i syryjskie; centralnym, gdzie Żydzi walczyli z Jordanią oraz Legionem Arabskim złożonym z Palestyńczyków, oraz południowym, gdzie opierano się Egiptowi i Arabii Saudyjskiej.
Dodatkowo trwała zażarta walka w powietrzu, a ona mogła zmienić skalę konfliktu. Otóż 7 stycznia 1949 roku w rejonie Rafah izraelskie myśliwce omyłkowo zestrzeliły pięć brytyjskich spitfire’ów, które wykonywały loty zwiadowcze. Żydzi tłumaczyli się, że pomylili je z egipskimi samolotami, jednak Londyn zarządził przegrupowanie swoich oddziałów w rejonie Kanału Sueskiego i wraz z państwami arabskimi planował zająć obszar pustyni Akaba aż od Morza Martwego. Brytyjską inwazję powstrzymał amerykański prezydent Harry Truman, który obawiał się konsekwencji i zażądał od brytyjskiego premiera Clementa Attlee wycofania się z tego konfliktu. Anglicy się ugięli, a w międzynarodowej polityce odczytano to jako utratę przez Londyn pozycji światowego mocarstwa. Ostatecznie wojna zakończyła się militarnym zwycięstwem Izraela. Zawarte na greckiej wyspie Rodos porozumienia o zawieszeniu broni wyznaczyło przebieg nowej granicy Izraela. Obejmowała ona około 78 proc. terytorium Palestyny, jednak kolejny konflikt był tylko kwestią czasu.
Warto podkreślić niebagatelny wpływ polskich Żydów na powstanie Izraela - stanowili oni około 40 proc. społeczeństwa kraju. Dziś Żydzi nazywają ich srebrnym pokoleniem, bo przekazali Izrael potomnym na „srebrnej tacy”. Były izraelski ambasador w Polsce profesor Szewach Weiss pisał o tym w swoich wspomnieniach: „W 120-osobowym Knesecie (izraelski parlament) nigdy żadna partia nie miała większości. Jedynym wyjątkiem był pierwszy izraelski parlament, w którym większość stanowili Żydzi mówiący po polsku. Nie inaczej wyglądała sytuacja w rządzie, w którym premier Dawid Ben Gurion i niemal połowa ministrów również urodziła się w tym kraju. Dlatego wiele kuluarowych rozmów, a także sporów odbywało się w języku polskim. Swojego czasu pojawiła się też plotka, jakoby język polski miał być jednym z pomocniczych języków urzędowych Izraela, ale nie znalazła ona potwierdzenia w dokumentach”.
Kolejni izraelscy premierzy też mieli polskie korzenie, jak chociażby wspomniany Menachem Begin czy urodzony w Różanie na Podlasiu Icchak Szamir (Icchak Jaziernicki). Z tej samej okolicy (wtedy była tam II RP) pochodzi również dwukrotny izraelski premier, a obecnie prezydent tego kraju i laureat Pokojowej Nagrody Nobla - Szymon Peres (Perski). Także niezwykle istotny dla żydowskiego świata urząd głównego rabina sprawowali ludzie powiązani z Polską. Naczelnymi rabinami Izraela byli: Isaak Herzog, który urodził się w Łomży (jego syn Chaim Herzog został później prezydentem Izraela), urodzony w Zambrowie Szlomo Goren i pochodzący z Piotrkowa Meir Israel Lau.
Nie inaczej było również ze światem nauki. Polscy lekarze Józef Chazanowicz oraz Samuel Goldflam (odkrywca choroby nazwanej później jego nazwiskiem) swój ogromy księgozbiór oraz dzieła sztuki przekazali na rzecz rozwoju nauki w Izraelu, co dało podwaliny pod utworzenie Narodowej Uniwersyteckiej Biblioteki w Jerozolimie. Księgozbiór wchodzi obecnie w skład najważniejszej żydowskiej instytucji naukowej, Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, którego wielu profesorów również pochodziło z naszego kraju, między innymi: wybitny socjolog prof. Szmuel Noah Ajzenstadt, prof. Natan Rotensztajn i badacz antyku prof. Prawer.
W samej Polsce wiadomość o powstaniu Izraela miejscowi Żydzi powitali z nieskrywaną radością. W całym kraju odbywały się uroczyste akademie i wiece. Związek Literatów i Dziennikarzy Żydowskich zorganizował specjalną uroczystość pod hasłem: „Pisarz żydowski państwu żydowskiemu Izrael”. Swoje utwory poświęcone nowemu państwu prezentowali najznamienitsi przedstawiciele literaccy języka jidysz: Efraim Kaganowski, Awrom Zak i Izrael Aszendorf. Skierowano też specjalne orędzie ze słowami poparcia do pisarzy w Izraelu. Centralny Komitet Żydów w Polsce proklamował akcję pomocy dla Hagany (Gijus Chuc Laerec - mobilizacja poza granicami Izraela). Podczas akcji zebrano 113 milionów ówczesnych złotych, które przeznaczono na pomoc dla armii izraelskiej.
Jedynymi przedstawicielami żydowskiej społeczności niechętnymi powstaniu państwa Izrael byli żydowscy komuniści, gdyż z jednej strony był to sukces syjonistów, a poza tym tak wyśmiewana przez nich „palestyńska utopia” stała się faktem, co pociągnęło za sobą zwiększoną emigrację. Upadła więc forsowana przez Bund i Frakcję Żydowską PPR idea budowy żydowskiej siedziby w Polsce przy pełnej asymilacji z polskim społeczeństwem. W związku z tą sytuacją bundowiec Marek Edelman - dla którego jedyną ojczyzną zawsze była Polska - ostrzegał: „Jak wszyscy wyjadą, to nie będzie miał kto stać na straży grobów”...
Stalinowski antysyjonizm
Równouprawnienie Żydów po II wojnie światowej w krajach pozostających pod wpływem ZSRR zmieniło się w polityczną nagonkę. Także w Polsce.
19 kwietnia 1948 roku, w piątą rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim, na stołecznym Muranowie przy udziale najwyższych władz państwowych uroczyście odsłonięto monumentalny pomnik Bohaterów Getta. Ten skądinąd ciekawy architektonicznie postument (przez krytyków uznany za jeden z najcenniejszych pomników w powojennej Europie) był dziełem znanych ówczesnych rzeźbiarzy - Natana Rapaporta oraz Leona Suzina (ojciec Jana Suzina, popularnego prezentera). Jednak pomimo sporego propagandowego rozgłosu związanego z tym wydarzeniem, znaczna część społeczeństwa z niechęcią odniosła się do tej inicjatywy, gdyż w pierwszej kolejności oczekiwano budowy pomnika powstania warszawskiego (pomnik Bohaterów Warszawy - warszawska Nike - powstał w 1964 roku). Niespełna miesiąc później polscy Żydzi znów mieli powody do radości, a to z powodu powstania na Bliskim Wschodzie niepodległego państwa Izrael. Tak więc Polska ponownie stała się areną uroczystości i manifestacji społeczności żydowskiej. Ale zgodnie z przeczuciami żydowskich komunistów nowo powstałe państwo spod znaku gwiazdy Dawida stało się kością niezgody w polityce państw bloku wschodniego i zaburzyło tendencje asymilacyjne środowisk żydowskich.
W czerwcu 1948 roku obowiązki pierwszego w historii izraelskiego ambasadora w ZSRR objęła pochodząca z Kijowa Golda Meir, nazwana później żelazną damą izraelskiej polityki. Od razu stała się bożyszczem społeczności żydowskiej w ZSRR, która pragnęła dzięki jej wstawiennictwu opuścić państwo Stalina, a nie mogła swobodnie wyjechać nie tylko na Zachód, ale nawet do Izraela. Publiczne wystąpienia Goldy Meir albo jej modlitwy w synagodze stawały się okazją do manifestacji ludności żydowskiej. Oczywiście nie uszło to uwadze kremlowskich notabli, a w szczególności samego generalissimusa, który chorobliwe obawiał się wszelkich niepokojów społecznych.
Pojawienie się niepodległego Izraela na mapie świata stanowiło wielką geopolityczną zagadkę. Wiadomo było, że państwo to nie przetrwa długo bez oparcia w potężnym sojuszniku. Problem w tym, że swoje wpływy w Tel Awiwie chciało mieć kilka światowych mocarstw. Zdawało się, że podstawowym sojusznikiem Izraela będzie ZSRR, gdyż to ze wschodniej Europy pochodziła większość jego obywateli, notabene zawdzięczających swoje ocalenie Armii Czerwonej. Państwa zachodnie ze względu na zbieżność interesów (ropa naftowa) wydawały się bardziej zainteresowane współpracą ze światem arabskim.
Izrael oficjalnie starał się prowadzić politykę „nieidentyfikacji”. Premier Ben Gurion zwykł podkreślać: „W historii ważne są czyny, a nie słowa. Nasza przyszłość nie zależy od tego, co powiedzą goje (nie-Żydzi) w Londynie, Waszyngtonie, Moskwie czy Bandungu, lecz od tego, co Żydzi uczynią”. Jednak w państwie króla Dawida, mimo dawnych sentymentów, ostatecznie zwyciężył polityczny pragmatyzm. Dla Izraela uzyskanie ekonomicznego wsparcia było sprawą fundamentalną. W tym celu władze podjęły nawet rozmowy ze swym największym historycznym wrogiem - Niemcami, negocjując ze spadkobiercami III Rzeszy rekompensatę za Holokaust. W wyniku poufnych rozmów toczonych w neutralnym Luksemburgu rząd w Bonn, kupując „spokój sumienia”, przeznaczył 3 mld marek dla rządu w Tel Awiwie, a dodatkowe 450 milionów dla żydowskich organizacji zrzeszających ofiary Holokaustu.
Innym ważnym źródłem finansów Izraela były Stany Zjednoczone, gdzie mieszkała najbardziej wpływowa żydowska diaspora. Widząc, jak Izrael nieuchronnie wpada w amerykańską strefę wpływów, przewodniczący radzieckiej komisji przy ONZ - Andriej Wyszyński (krewny prymasa Stefana Wyszyńskiego) - przestrzegł izraelskich partnerów przed niebezpieczeństwem szukania pomocy finansowej w Stanach Zjednoczonych, gdyż to mogło zaważyć na przyszłości stosunków z Moskwą. Obawy Kremla potęgował fakt, że wielu Żydów, którzy opuścili ZSRR, wcześniej pełniło tam ważne funkcje państwowe, stając się doskonałym źródłem informacji dla zachodniej propagandy i wywiadów. Niestety, zważywszy na to, że państwa bloku wschodniego nie mogły zaoferować aż tak znaczącej pomocy finansowej jak ich zachodni przeciwnicy, w dalszej perspektywie orientacja polityczna Izraela nie była trudna do przewidzenia.
Pierwszym ogniwem zmiany dotychczasowej polityki stała się Czechosłowacja, która jeszcze podczas wojny o niepodległość Izraela była jednym z podstawowych dostawców broni dla żydowskiej armii. Tymczasem w listopadzie 1952 r. czeska bezpieka aresztowała sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji - Rudolfa Slanskiego - oraz trzynastu najważniejszych przywódców komunistycznych kraju pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Izraela oraz udział w antypaństwowym spisku. Jedenastu aresztowanych było Żydami. Wkrótce głównego oskarżonego wraz z dziesięcioma towarzyszami skazano na karę śmierci i powieszono. Podobne rzeczy działy się w innych krajach bloku wschodniego. Na Węgrzech oskarżono o przynależność do „syjonistycznego spisku”, a następnie powieszono ministra spraw zagranicznych Laszlo Rajka wraz z najbliższymi doradcami.
Najważniejsze wydarzenia miały jednak miejsce w ZSRR. 13 stycznia 1953 r. służby specjalne państwa ogłosiły wykrycie na Kremlu „spisku lekarzy”, którzy na zlecenie amerykańskiego wywiadu CIA chcieli jakoby zamordować Stalina wraz z najbliższym otoczeniem. Poszlaką mającą zdemaskować ten spisek była tajemnicza śmierć Marshala Choybalsana, przywódcy Mongolii. Aresztowania objęły setki lekarzy żydowskiego pochodzenia w całym Związku Radzieckim. Szykowano procesy polityczne. W odpowiedzi w lutym 1953 roku na terenie radzieckiej ambasady w Tel Awiwie wybuchła bomba, raniąc trzy osoby. Moska zerwała wówczas stosunki dyplomatyczne z Izraelem. Wprawdzie śmierć Stalina przyniosła zaniechanie antysemickich czystek i częściową rehabilitację aresztowanych, niemniej kojarzone ze środowiskiem żydowskim „nurty syjonizmu i kosmopolityzmu” urosły w krajach radzieckiej strefy wpływów do rangi głównych ideologicznych wrogów oraz „narzędzi imperializmu amerykańskiego”.
Załamanie się dotychczasowej polityki bliskowschodniej miało oczywiście niebagatelny wpływ na sytuację Żydów w Polsce, mimo że prezydent Bolesław Bierut nie zdecydował się na wprowadzenie antysemityzmu państwowego. Otóż tzw. problem żydowski postanowiono rozwiązać rękami... samych Żydów. W ramach partii rządzącej, czyli PZPR, istniała wpływowa frakcja żydowska, której największym politycznym przeciwnikiem były właśnie napiętnowane środowiska syjonistyczne. Dlatego chcąc wykorzystać sprzyjającą atmosferę, Żydzi frakcjoniści postanowili ostatecznie rozprawić się ze swoimi przeciwnikami, a mając poparcie najwyższych władz, mogli nie przebierać w środkach. Rozpoczęto więc przeciwko syjonistom kampanię, zarzucając im „oderwanie się od rzeczywistości polskiej i czynienie z osiedla żydowskiego w Polsce rezerwuaru służącego wyłącznie interesom państwa Izrael”. Członek Komitetu Centralnego PZPR Szymon Zachariaszpostulował usunięcie z Polski wszystkich „syjonistów-reakcjonistów”, głównie polityków, pracowników kongregacji religijnych oraz prywatnych przedsiębiorców.
Na efekty tej polityki nie trzeba było długo czekać. W kwietniu 1949 roku z funkcji przewodniczącego najważniejszej żydowskiej organizacji - Centralnego Komitetu Żydów Polskich - usunięto syjonistę Adolfa Bermana, a jego miejsce zajął Grzegorz Hersz Smolar - zasłużony żydowski działacz komunistyczny i jeden z najbardziej wpływowych Żydów w powojennej Polsce. Niedługo potem dokonano fuzji CKŻP z Żydowskim Towarzystwem Kultury i utworzono, działające do dziś, Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów w Polsce, ze wspomnianym Smolarem na czele. W efekcie TSKŻ w zasadzie zmonopolizowało żydowskie życie w kraju. Następnie partia podjęła uchwałę dotyczącą „samolikwidacji świeckich, niekomunistycznych żydowskich organizacji politycznych w Polsce”. Wyznaczono nawet terminy, kiedy dane partie miały ulec samozwiązaniu; najdłużej, bo do 1 lutego 1950 roku, mogła działać Zjednoczona Żydowska Partia Robotnicza Poalej Syjon. Ponadto z mapy Polski zniknęły żydowskie organizacje charytatywne - Towarzystwo Szerzenia Rzemiosł i Pracy Rolnej wśród Żydów „Ort” i Amerykańsko-Żydowski Komitet Rozdzielczy „Joint”. Zniknął także ruch spółdzielczy, w dużej mierze powstały z funduszy żydowskich - został on podporządkowany ogólnopolskiemu Związkowi Spółdzielni Pracy. Również żydowskie szkoły straciły swój religijny charakter i zostały upaństwowione. Ich los podzieliły bursy, sierocińce oraz domy starców.
Niezależne teatry zostały połączone i przekształcone w jeden Państwowy Teatr Żydowski im. Estery Kamińskiej. Centralizacji nie uniknął również rynek prasowy, gdzie spośród wielu tytułów pozostały tylko: „Fołk Sztyme” (Głos Ludu), którego redaktorem naczelnym został... Smolar, oraz „Jidysze Szriftn”. Natomiast pieczę nad życiem religijnym sprawował - oczywiście kontrolowany przez władze i w pewnym stopniu zależny od TSKŻ - Związek Religijny Wyznania Mojżeszowego.
W reakcji na te wydarzenia około 80 proc. członków organizacji syjonistycznych postanowiło wybrać emigrację. W tym okresie wpłynęło do Ministerstwa Administracji Publicznej w sumie 44 tysiące wniosków emigracyjnych, które w większości były pozytywnie opiniowane. Odmawiano jedynie znamienitszym fachowcom oraz osobom mającym dostęp do tajemnic państwowych. Wyjeżdżający byli automatycznie pozbawiani polskiego obywatelstwa i otrzymywali wilczy bilet. Mogli ze sobą zabrać tylko niewielką część swojego majątku. Opisane wydarzenia stały się definitywnym końcem szerszej działalności politycznej, gospodarczej i kulturalnej polskich Żydów. Wprawdzie jeszcze w wyniku repatriacji popaździernikowej z ZSRR (1955-1957) nurt ten trochę się ożywił, ale już nigdy nie zbliżył się do pozycji z końca lat 40. XX w. Polscy Żydzi skupiali się odtąd głównie na działalności w kongregacjach wyznaniowych. Społeczność żydowska w Polsce z początkiem lat 50. liczyła około 80 tysięcy osób.
Zapomniani nobliści
Polska oficjalnie szczyci się sześcioma laureatami tej prestiżowej nagrody. Jednak ludzi nauki, którzy po części uważali się za Polaków i dostąpili zaszczytu uhonorowania przez Komitet Noblowski, jest nieco więcej.
Przeciętny Polak, wymieniając rodzimych noblistów, niemal zawsze wskaże na Marię Skłodowską-Curie. Jednak gwoli ścisłości ta wybitna chemiczka Nagrodę Nobla otrzymała jako obywatelka Francji, z którym to krajem związała swoje dorosłe życie i karierę naukową. Nie bez kozery w 1995 r. francuski prezydent François Mitterrand w rytm „Marsylianki” triumfalnie wniósł jej prochy do francuskiego Panteonu Narodowego, nazywając tę wybitną uczoną kobietą Francji. Oczywiście w gloryfikacji Skłodowskiej przez Polaków nie ma niczego złego, dziwić może jedynie to, że nie wspomina się o innych noblistach rodem z Polski, którzy mieszkali w naszym kraju dłużej niż ona i najprawdopodobniej, gdyby nie zawierucha wojenna, do końca związaliby swoje życie z Polską. Odpowiedź na pytanie o przyczyny zapomnienia tkwi zapewne w ich żydowskich korzeniach.
Niemniej, przy okazji tego cyklu, warto wspomnieć choćby o Isaaku Singerze, laureacie literackiego Nobla z 1978 roku. Ten urodzony w podwarszawskim Leoncinie polsko-żydowski pisarz tworzący głównie w języku jidysz (jedyny literacki noblista nagrodzony za twórczość w tym języku) stał się rozpoznawalny w Polsce dzięki powieściom: „Szatan w Goraju” (o pogromie Żydów podczas powstań kozackich) oraz „Sztukmistrz z Lublina” (dzieło doskonale oddające nastrój mistycyzmu żydowskiego świata). W 1935 r. Singer na fali ogarniającego Europę antysemityzmu wyemigrował do USA, ale i tam, w Nowym Jorku, nie zapomniał o Polsce. Nagrodę Nobla otrzymał za powieść „Rodzina Muszkatów”, której akcja dzieje się w Warszawie. Jednak jego głównym motywem literackim był tajemniczy świat chasydów we wschodniej Polsce, świat przepełniony erotyzmem, fantazjami i spirytyzmem. O Ameryce napisał tylko jedną książkę - „Nad Hudsonem”.
Kolejnym polskim noblistą był Józef Rotblat, pochodzący z Łodzi fizyk i radiobiolog, doktor Uniwersytetu Warszawskiego. W przededniu hitlerowskiej agresji otrzymał ofertę stypendium naukowego na Uniwersytecie w Liverpoolu i wyjechał do Wielkiej Brytanii. Jego żona ze względu na stan zdrowia nie mogła mu towarzyszyć i zginęła w warszawskim getcie. Na emigracji Rotblat pracował nad amerykańskim projektem „Manhattan” (prace nad bombą atomową), z którego później zrezygnował na znak protestu wobec wyścigu zbrojeń.
Rotblat nigdy nie odciął się od polskich korzeni i choć otrzymał brytyjskie obywatelstwo, a od angielskiej królowej tytuł szlachecki, zawsze powtarzał, że jest Polakiem z brytyjskim paszportem. Przez wiele lat był przewodniczącym Wydziału Przyrodniczo-Matematycznego Polskiego Towarzystwa Naukowego na Obczyźnie oraz członkiem Polskiej Akademii Nauk. W 1995 roku za założenie pacyfistycznego ruchu Pugwash (skupisko naukowców z obu stron żelaznej kurtyny, działających na rzecz likwidacji broni masowej zagłady) został uhonorowany Pokojową Nagrodą Nobla.
Leonid Hurwiczrównież dorastał i studiował w Polsce (absolwent prawa UW). Podobnie jak wspomniany Rotblat w ostatniej chwili opuścił Polskę, uciekając przed wkraczającymi wojskami niemieckimi. Dzięki temu zamiast do getta trafił na Harvard, gdzie rozpoczął swoją przygodę z ekonomią. W swojej karierze był przewodniczącym wielu prestiżowych organizacji ekonomicznych, doktorem honoris causa kilku uniwersytetów (m.in. Northwestern University, barceloński i chicagowski), a wreszcie w 2007 roku otrzymał Nobla z ekonomii za wdrażanie systemów matematycznych w procesy gospodarcze.
Wyżej wymienionym przypisuje się czasem brak patriotyzmu, przywiązania do polskości oraz przynależność do obcej kultury, przeciwstawiając im zarazem wspomnianą Marię Skłodowską-Curie, wywodzącą się z zasłużonej, patriotycznej rodziny. Jeśli tak, to trudno tak rozumianego patriotyzmu odmówić rodzinie, z której wywodził się Andrzej Schally, noblista w dziedzinie medycyny. Jego ojciec Kazimierz Schally, najpierw legionista marszałka Piłsudskiego odznaczony orderem Virtuti Militari za udział w wojnie polsko-bolszewickiej, a następnie generał brygady, pełnił obowiązki szefa gabinetu prezydenta Ignacego Mościckiego. Andrzej Schally pochodził z Wilna, gdzie ukończył Gimnazjum im. króla Zygmunta Augusta, a Polskę opuścił w wyniku niemieckiej agresji. Wojnę przeżył w Rumunii, a w 1945 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie w londyńskim National Institute of Medical Research studiował chemię i medycynę. Ostatecznie zamieszkał w USA, gdzie został szefem laboratorium polipeptydów i endokrynologii w Szpitalu Weteranów oraz profesorem uniwersyteckim. Obywatelstwo amerykańskie przyjął w 1962 r., zaś w 1977 r. otrzymał Nobla z medycyny za badania próżno go szukać w panteonie noblistów związanych z Polską.
Do tego grona dopisać można jeszcze kilka nazwisk, jednak już nie tak emocjonalnie związanych z Polską, jak wyżej wymienieni. Polskie korzenie miał chociażby Samuel Josef Agon, izraelski noblista rodem z Buczacza, który w kilku powieściach, na przykład „Polin” (Polska), lub „Od Buczacza do Jerozolimy”, doskonale przedstawił obraz żydowskiej egzystencji na polskich Kresach. Synem warszawskiego kompozytora i pianisty Michała Bergsona był Henri Bergson, jeden z najwybitniejszych pisarzy i filozofów francuskich żydowskiego pochodzenia. Ród Bergsonów wywodził się prostej linii od Józefa Samuela Sonnenberga, zwanego Zbytkowerem, warszawskiego kupca i filantropa, który przyczynił się do powstania i rozwoju warszawskiej dzielnicy Praga.
Polskim pochodzeniem mógł się też pochwalić francuski fizyk i noblista Georges Charpak. urodzony w 1924 r. w Dąbrowicy w dawnym województwie poleskim jako Jerzy Charpak. Rodzina Charpaków zdecydowała się opuścić Polskę z przyczyn ekonomicznych - najpierw wyjechali do Palestyny, jednak zniechęceni tamtejszą sytuacją wrócili do Polski (reemigracje nie należały wtedy wcale do rzadkości), ale ostatecznie wybrali Francję, gdzie zastała ich wojna. Za przynależność do ruchu oporu Jerzy trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau. Po wojnie wrócił do Francji, gdzie zajął się karierą naukową, specjalizując się w kierunku badań jądrowych. W 1992 r. już jako Georges Charpak został uhonorowany Nagrodą Nobla z fizyki.
Związki z Polską ma również urodzony w Złoczowie nieopodal Tarnopola Roald Hoffman. Wojnę wraz z matką (reszta rodziny zginęła) przetrwał w ukryciu na strychu wiejskiej szkoły. Po wyzwoleniu zamieszkał w Krakowie, gdzie rozpoczął edukację. Jednak ostatecznie wraz z matką i jej nowym mężem wybrał emigrację do Stanów Zjednoczonych. W tym kraju przyszły noblista ukończył studia na Uniwersytecie Columbia i rozpoczął karierę fizyka ukoronowaną w 1981 roku przyznaniem Nagrody Nobla.
Na zakończenie warto jeszcze przybliżyć sylwetkę pochodzącego z Włocławka Tadeusza Reichsteina, który na Kujawach spędził wczesną młodość. Później kupiecka rodzina Reichsteinów wyjechała do Szwajcarii. Tam - po ukończeniu Politechniki Federalnej w Zurychu - zajął się chemią. Zasłynął dzięki wyodrębnieniu z glukozy witaminy C, przez co ta najpopularniejsza witamina stała się tania i ogólnodostępna. Nagrodę Nobla otrzymał jednak w dziedzinie medycyny za badania nad wytwarzanymi przez korę nadnerczy substancjami: kortyzonem i aldosteronem, które wykorzystuje się w leczeniu chorób reumatycznych. W 1995 r. noblista otrzymał doktorat honoris causa Akademii Medycznej w Gdańsku. Rok wcześniej Szwajcarskie Towarzystwo Nauk Farmaceutycznych ustanowiło Medal Reichsteina, który przyznaje się wybitnym farmaceutom.
Nobliści żydowskiego pochodzenia podnieśli statystyki osiągnięć naukowych wielu krajów. A najwięcej splendoru przysporzyli Stanom Zjednoczonym. Wymienić tu trzeba pochodzącego z Niemiec Alberta Einsteina oraz fizyka Richarda Feynmana, którego uważa się za największy umysł po II wojnie światowej. Ponadto pośród wszystkich laureatów (ok. 800 osób) tej najbardziej prestiżowej nagrody aż 22 proc. jest pochodzenia żydowskiego.
Aby zakończyć polskim akcentem, warto przytoczyć wypowiedź profesora Szewacha Weissa: „W tej statystyce Polska zajmuje szczególne miejsce. Spośród wszystkich noblistów żydowskiego pochodzenia prawie połowa ma jakieś korzenie w Polsce. Jedni się tu urodzili i spędzili wczesne dzieciństwo, inni się wychowali i wykształcili, pozostali mieli lub mają dziadków i pradziadków, którzy wyemigrowali z Polski do innych krajów europejskich oraz do USA czy Kanady”. Nie ma wątpliwości, że gdyby nie było zagłady i Żydzi zostali w Polsce, nasz kraj mógłby szczycić się znacznie większą niż obecnie liczbą laureatów Nagrody Nobla.
Kultura i sport
Społeczność żydowska i wywodzący się z niej twórcy stworzyli sporą część tego, co stanowi o kulturze narodowej i polskim dorobku cywilizacyjnym w wielu dziedzinach.
Kibice piłkarscy, zwłaszcza ci słynący z rasistowskich poglądów, powinni pamiętać, że pierwszą bramkę w historii polskiej reprezentacji strzelił 28 maja 1922 roku wychowanek żydowskiego klubu sportowego Jutrzenka Kraków Józef Klotz podczas zwycięskiego meczu ze Szwecją na stadionie olimpijskim w Sztokholmie.
Z początkiem XX wieku, wraz ze wzrostem nowych prądów intelektualnych propagujących kulturę fizyczną wspartą Coubertinowską ideą igrzysk olimpijskich, powszechny sport coraz bardziej zyskiwał na znaczeniu. Nurt ten nie ominął również środowisk żydowskich, pomimo stereotypu Żyda pogrążonego w modlitwie lub zaprzątniętego interesami. W całej Europie zaczęły więc powstawać żydowskie kluby sportowe, których nazwy miały kojarzyć się z siłą i dumą - na przykład: Hagibor (bohater), Hakoach (siła), Bar Kochba (imię przywódcy buntu przeciwko Rzymianom w II wieku n.e.) i kluby Makkabi (z hebr. „młot”, przydomek Judy Machabeusza, słynnego żydowskiego przywódcy), należące do izraelskiej organizacji sportowej Maccabi.
Reprezentantów żydowskiego sportu nie mogło zabraknąć również w Polsce. Najprężniej działały wspomniane już kluby Makkabi, utożsamiane z ruchem syjonistycznym. W swoim rozkwicie związek ten zrzeszał 150 klubów, w których trenowało 200 tys. sportowców (sic!) obojga płci. Jako ciekawostkę warto dodać, że na terenie dawnego boiska Makkabi Warszawa znajduje się dziś Stadion Narodowy. W opozycji do nich były drużyny Stowarzyszenia Robotniczego Wychowania Fizycznego „Jutrznia” (popularne Jutrzenki) oraz pod patronatem socjaldemokratów z żydowskiego Bundu. Warto wspomnieć, że na przykład w Krakowie pojedynki derbowe Jutrzenki z Makkabi na tyle elektryzowały publiczność, że to właśnie do nich przylgnęło miano „świętej wojny”. Co ciekawe, przed wojną wśród kibiców również dochodziło do stadionowych awantur, jednak nigdy na tle klubowych sympatii, lecz różnic politycznych, gdyż każdy klub - niezależnie czy polski, czy żydowski - utożsamiany był z daną opcją polityczną.
Mimo że sport w życiu społeczności żydowskiej nigdy nie odgrywał wiodącej roli, to jednak sportowcy żydowscy zapisali w polskiej historii piękną kartę. Dominowali w tenisie stołowym, zdobywając kolejno mistrzostwa Polski. Tutaj legendą pozostał zawodnik Hasmoney Lwów Alojzy „Alex” Ehrlich - trzykrotny wicemistrz świata i wielki propagator tej dyscypliny w świecie (m.in. trener reprezentacji Egiptu), w czasie wojny więzień KL Auschwitz, gdzie właśnie międzynarodowa sława uchroniła go przed komorą gazową. Po wyzwoleniu, przy wzroście 190 cm, ważył zaledwie 37 kg.
Wielokrotną mistrzynią i rekordzistką polski w lekkiej atletyce była Maryla Freiwald z Makkabi Kraków. Sukcesy w saneczkarstwie odnosił Maksymilian Enker, zdobywając dla Polski podczas mistrzostw starego kontynentu w Krynicy w 1935 roku srebrny medal. Pięciokrotnym mistrzem Polski w skokach i biegach narciarskich był pochodzący z Zakopanego Henryk Mückenbrunn. Znakomitą pływaczką była reprezentantka Hakoah Bielsko-Biała Gertruda Dawidowicz, która po pierwsze mistrzostwo Polski w swojej karierze sięgnęła już w wieku 12 lat. Ernest Wittmann to z kolei znany tenisista i reprezentant kadry narodowej, zawodnik Legii Warszawa. Duże sukcesy odnosili również piłkarze wodni. Osiem tytułów mistrzów Polski wywalczyli zawodnicy Makkabi Jutrzenki Kraków.
Zauważalni byli również żydowscy piłkarze. Wprawdzie żadna żydowska drużyna futbolowa nie odniosła sukcesów na krajowym podwórku, jedynie Hasmonea Lwów zaliczyła dwuletni epizod na najwyższym szczeblu rozgrywek piłkarskich (grał w niej między innymi ojciec Jerzego Engela - przyszłego trenera polskiej reprezentacji), to jednak żydowscy piłkarze mieli również swoje dni chwały. O Józefie Klotzu wspomnieliśmy na początku tekstu. Z kolei Leon Sperling z Cracovii cieszył się opinią najlepszego piłkarskiego napastnika, znanego ze świetnej techniki. 21 razy grał w barwach reprezentacji, brał także udział w olimpiadzie w Paryżu. Jego kolega z zespołu, Ludwik Gintel, 12 razy występował z orłem na koszulce w meczach międzynarodowych, a w 1928 r. uzyskał tytuł króla strzelców polskiej ligi, strzeliwszy łącznie 28 goli. W okresie międzywojennym w drużynie narodowej grało w sumie kilkunastu żydowskich piłkarzy, między innymi Zygmunt Steuermann z Legii Warszawa czy Aleksander Kahane z Klubu Turystów Łódź. Sportowcy żydowscy triumfy święcili również w bardziej siłowych dyscyplinach. Mistrzostwa Polski w zapasach wygrywał między innymi Jehuda Minc, a w podnoszeniu ciężarów - Majer Wajngarten. Znani byli również reprezentanci kraju w boksie: Leon Rundstein (mistrz Polski z 1937 r. i wicemistrz z 1938 r. w wadze muszej) ze stołecznego Makkabi oraz Szaspel Rotholc (mistrz Polski z 1933 r., wicemistrz z 1934 r. i brązowy medalista mistrzostw Europy z 1934 roku. Rotholc reprezentował również Polskę na olimpiadzie w Berlinie, przez co jego macierzysty klub Gwiazda Warszawa nałożył na niego dyskwalifikację za naruszenie bojkotu igrzysk przez środowiska żydowskie. Jednak Rotholc odkupił swoje winy podczas bokserskiego meczu Polska-Niemcy we Wrocławiu, rozegranym zaledwie kilka dni po nocy kryształowej, gdzie pokonał przeciwnika w koszulce ze swastyką, dając swym rodakom powód do dumy.
Nie można także zapomnieć o szachach. A to właśnie „królewska gra” była domeną zawodników żydowskich. Dzięki mistrzom szachownicy, spośród których warto wymienić Paulina Frydmana, Ksawerego Tartakowera, Mieczysława Najdorfa, Akiba Rubinsteina czy Dawida Przepiórkę, świat mówił o polskiej szkole szachów. W 1930 roku na olimpiadzie szachowej w Hamburgu nie mieli sobie równych i zdobyli dla Polski złoty medal, a rok później w Pradze - srebrny (w sumie w tym okresie sześciokrotnie polska drużyna stawała na podium, a po wojnie już nigdy). Musimy także wspomnieć o związanym z Łodzią Akibie Rubinsteinie, który pomimo antropofobii (choroba psychiczna objawiająca się lękiem przed ludźmi) przez wielu uważany był za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli tej dyscypliny w historii. Przez pewien czas sklasyfikowany był nawet na pierwszym miejscu w szachowym rankingu. I w ciągu jednego roku udało mu się - jako jedynemu szachiście jak do tej pory - wygrać pięć najbardziej prestiżowych turniejów. Postępująca choroba i wybuch wojny (ukrywał się w Belgii) przerwały jego karierę. Jednak w 1950 roku Międzynarodowa Federacja Szachowa przyznała mu za wcześniejsze osiągnięcia tytuł arcymistrza, zaś Europejska Unia Szachowa ogłosiła rok 2012 rokiem Akiby Rubinsteina. Doceniony został również w Polsce, gdzie od 1963 roku w Polanicy-Zdroju odbywa się memoriał jego imienia.
II wojna światowa brutalnie przerwała rozwój żydowskiego sportu, a większość sportowców padła ofiarą Holokaustu. Po wyzwoleniu w nowej Polsce powoli odradzała się również i ta dziedzina, jednak trudno mówić o jakiejś ekspansji, skoro z 3,5-milionowej społeczności ocalało rapem 10 procent. Największą żydowską organizacją sportową był w tym okresie Związek Robotniczych Klubów Sportowych Gwiazda, który obejmował 12 klubów. Powstały one między innymi w Bolkowie, Bytomiu, Dusznikach-Zdroju, Dzierżoniowie, Kamiennej Górze, Legnicy, Łodzi, Szczecinie, Świdnicy, Wałbrzychu i Wrocławiu. Szacuje się, że w latach 1946-1947 w klubach działających na Dolnym Śląsku uprawiało sport ponad 1000 zawodników. Do najbardziej znanych sportowców żydowskich tego okresu zaliczano zawodnika Cracovii Szymona Blondera(tenis stołowy), mistrza Polski w 1947 roku. Mistrzynią Polski w tej dyscyplinie rok później była również zawodniczka ŻRKS Gwiazda Wrocław - N. Glazner. W 1946 r. tytuł mistrzowski w pływaniu wywalczyła wielokrotna przedwojenna mistrzyni Polski, wspomniana już Dawidowicz. I oczywiście nie można zapominać o najsłynniejszej polskiej lekkoatletce Irenie Szewińskiej (z domu Kirszenstein), zdobywczyni siedmiu medali olimpijskich, w tym trzech z najcenniejszego kruszcu.
O ile żydowski sport w Polsce już nigdy nie odzyskał dawnego blasku, o tyle odradzająca się po wojnie kultura dzięki finansowemu wsparciu amerykańskich środowisk żydowskich mogła cieszyć się pewną niezależnością. Jednak ówczesny żydowski świat kultury w dużej mierze starał się ratować to, co zostało z dawnej, przetrzebionej wojną spuścizny. Tutaj największe zasługi położył założony w 1947 roku Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma w Warszawie, który przyjął na siebie rolę kustosza i strażnika historii i kultury Żydów polskich oraz ich wkładu w światową kulturę. Patron tej instytucji, Emanuel Ringelblum, był cenionym historykiem, który w czasie wojny założył Podziemne Archiwum Getta Warszawskiego. Był to unikalny zbiór wstrząsających materiałów, stanowiących nierzadko ostatnie świadectwa o życiu, cierpieniu i śmierci pojedynczych osób, ale też całych społeczności żydowskich w okupowanej Polsce. Część z tych zbiorów, które udało się po wojnie odnaleźć, została wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Żydowski Instytut Historyczny funkcjonuje jako państwowa placówka kulturalna i jest jedyną tego typu instytucją związaną z mniejszością narodową. Dzięki jego inicjatywie powstały takie projekty jak „Wirtualny Sztetl”, pełniący funkcję tzw. muzeum bez murów, oraz „Polscy Sprawiedliwi”, którego celem jest pielęgnowanie pamięci o polskich „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”. ŻIH był też inicjatorem powstania Muzeum Historii Żydów Polskich, monumentalnego miejsca żydowskiej pamięci i tożsamości. Placówka rozpoczęła swoją działalność w kwietniu 2013 roku z okazji 70 rocznicy powstania w getcie warszawskim.
Po wojnie restaurowano również Żydowskie Towarzystwo Krzewienia Sztuk Pięknych, zajmujące się próbą ratowania i odzyskiwania dzieł sztuki autorstwa żydowskich artystów, które przetrwały pożogę wojenną. Organizowano również pomoc materialną dla ocalałych artystów. A z wybitniejszych żydowskich twórców warto wymienić profesorów krakowskiej ASP: Jonasza Sterna, współtwórcę awangardowej malarskiej Grupy Krakowskiej; wszechstronnego artystę Adama Muszkę; cenionego malarza surrealistę Jana Lebensteina, czy też profesora gdańskiej ASP Artura Natchta-Samborskiego - przedstawiciela kapizmu.
Z kolei nad ocalałym z Holokaustu żydowskim światem muzyki opiekę roztoczyło Stowarzyszenie Muzyków i Kompozytorów Żydowskich. A spośród całej plejady muzyków polskich żydowskiego pochodzenia, którym udało się przeżyć wojnę i dalej tworzyć, godni podkreślenia są światowej sławy pianiści i kompozytorzy: Artur Rubinstein, Władysław Szpilman, a także Heniyk Wars, autor muzyki do takich utworów jak: „Już taki jestem zimny drań” czy „"Tylko we Lwowie”, Jerzy Petersburski („Tango milonga”) oraz Alfred Schütz, twórca muzyki do pieśni „Czerwone maki”. Najwybitniejszą postacią żydowskiego świata klezmerskiego jest Leopold Kozłowski zwany również "Ostatnim klezmerem Galicji" mieszkający w Krakowie a mający w "Świętokrzyskim Sztetlu" w Chmielniku salę sobie poświęconą.
Niepokoje '56
Październik 1956 roku przyniósł - oprócz fali odwilży i reform - okazję do przetasowań na szczytach władzy, poprzedzonych polityczną wojną, podczas której kwestia antysemicka była jednym z podstawowych oręży.
W lutym 1956 r. w Moskwie radziecki przywódca Nikita Chruszczow wygłosił słynny referat „O kulcie jednostki i jego następstwach”, w którym poddał zdecydowanej krytyce politykę swojego poprzednika Józefa Stalina. Był to sygnał dla całego bloku wschodniego, że przyszedł czas na zmiany.
To wydarzenie w Polsce zbiegło się ze śmiercią Bolesława Bieruta - przywódcy utożsamianego ze stalinowskim systemem. Jego następca, Edward Ochab, niezwłocznie zdecydował się upublicznić treść moskiewskiego referatu, który w polskim społeczeństwie wywołał szok.
W ogarniający Polskę nurt odwilży włączyły się również środowiska żydowskie. Grzegorz Hersz Smolar(ojciec Aleksandra Smolara, obecnego prezesa Fundacji im. Batorego), lider Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce (TSKŻ) i redaktor naczelny głównego żydowskiego organu prasowego „Fołks Sztyme” („Głos Ludu”), zdecydował się na krok, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej byłby uważany za akt desperacki. 4 kwietnia 1956 r. czytelnicy „Fołksa” mogli przeczytać tekst „Nasz ból i nasza pociecha”, zdecydowanie odbiegający od dotychczasowej formuły gazety, kiedy uchodziła ona jeszcze za organ prasowy frakcji żydowskiej w PZPR. W swoim tekście Smolar nawiązał do rozkwitu społeczności żydowskiej i kultury jidysz w ZSRR po rewolucji październikowej i konsekwentnym niszczeniu tego dorobku przez „beriowszczyznę” (autor nie odważył się jednak oskarżać samego Stalina). Dobitnym tego przykładem miał być los Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego: „Jak to się stało, że ŻKA - reprezentacja społeczności żydowskiej, do której wstąpili najlepsi synowie i córki radzieckich ludowych mas żydowskich - został nagłe, bez najmniejszego powodu, zlikwidowany, a jego przywódcy skazani zostali na śmierć” - konkludował Smolar.
Generalnie „Fołks” jako pierwsza gazeta w bloku wschodnim podniosła problem prześladowania Żydów w państwie Stalina, czego jaskrawym przykładem był los Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego oraz tzw. spisek lekarzy kremlowskich. Dla przypomnienia: ŻKA był organizacją założoną przez Żydów w Związku Radzieckim po agresji hitlerowskiej na ten kraj i miał na celu pozyskiwanie pomocy światowych organizacji żydowskich dla ZSRR walczącego z III Rzeszą. Po wojnie Komitet został przez Stalina oskarżony o szpiegostwo na rzecz Izraela i USA, a jego przywódcy skazani na śmierć lub kary wieloletniego więzienia. Natomiast tzw. spisek lekarzy kremlowskich był jedną z największych prowokacji politycznych w ZSRR. W latach 1952-1953 lekarzy żydowskiego pochodzenia z otoczenia Stalina oskarżono o usiłowanie zabójstwa wysokich oficerów Armii Radzieckiej, oczywiście z generalissimusem na czele. Medycy mieli działać na zlecenie zachodnich wywiadów. Nagonka w zasadzie objęła całą radziecką inteligencję żydowskiego pochodzenia. Doprowadziła do setek aresztowań i sfingowanych procesów, w wyniku których zapadały wyroki śmierci i kary wieloletniego więzienia. Nagonkę zakończyła dopiero śmierć dyktatora.
„Fołks Sztyme” był żydowskim odpowiednikiem „Trybuny Ludu”. Jako jedyny tego typu dziennik wydawany w jidysz był pismem bardzo popularnym wśród radzieckich Żydów, bo prasa w tym języku została zlikwidowana. Dlatego tekst nie przeszedł bez echa, a rzecznik prasowy radzieckiego MSZ-etu Leonid Iljiczowuznał go za „oszczerczy i antyradziecki”. Dzięki tej „reklamie” sprawa wydostała się za żelazną kurtynę, wywołując spore reperkusje w świecie żydowskim. W odpowiedzi na zarzuty „Fołks Sztyme” skierował do Iljiczowa list z prośbą o wyjaśnienia. A kiedy ta nie nadeszła, po sześciu tygodniach redakcja opublikowała list otwarty autorstwa Szymona Zachariasza, skierowany do radzieckiego urzędnika: „Czy nie zdajecie sobie sprawy z tego, że Wasza ocena, towarzyszu Iljiczow, zawiera niestety elementy koszmarnego okresu kultu Stalina, kiedy piętnowano każdego, kto występował z najłagodniejszymi nawet zarzutami, czy przyjacielską krytyką (...)? Czy można wyjaśnić lub usprawiedliwić bolesny problem poruszony w artykule apodyktycznymi stwierdzeniami - oszczerczy i antyradziecki? Kogo takie stwierdzenie może przekonać?”. Warto tutaj wspomnieć, że odważny skądinąd tekst przeszedł wcześniej przez sito Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (peerelowska cenzura), a niesiona falą odwilży gazeta zamarzyła sobie, żeby być pismem wszystkich Żydów w Polsce, i zrezygnowała z podtytułu: „Organ prasowy KC PZPR”.
W tym samym czasie (kwiecień 1956 r.), odbył się w warszawskim Pałacu Kultury III Zjazd Krajowy TSKŻ. Obrady rozpoczęły się miłym akcentem odczytania telegramu z podziękowaniami od kilkunastu żydowskich pisarzy w ZSRR - członków ŻKA zwolnionych właśnie z łagrów. Dalej jednak nie było już sielankowo: większość delegatów zaatakowała zarząd organizacji głównie za postawę w czasach stalinowskich. Członków zarządu porównywano nawet do judenratników (urzędnicy żydowscy w getcie, wykonujący zalecenia okupanta) i zarzucano im, że choć wiedzieli, co się dzieje, milczeli o sytuacji Żydów w ZSRR.
W odpowiedzi samokrytykę złożył sekretarz generalny Towarzystwa Dawid Sfard, przyznając się do błędów „z czasów beriowszczyzny i kultu jednostki”. Przyznał, że TSKŻ miał do tej pory „sekciarskie podejście do rzemieślników, ludzi religijnych i byłych członków innych partii”. Dotychczasowej polityki starał się bronić główny ideolog organizacji - wspomniany Szymon Zachariasz - który w dyplomatyczny sposób tłumaczył, że przedstawiciele zarządu milczeli tylko „z zewnątrz”, a za kulisami podejmowali usilne próby ustalenia losów radzieckich Żydów i niesienia im pomocy.
Wielu Polaków sądzi, że za najmroczniejsze lata stalinizmu odpowiadają politycy żydowskiego pochodzenia, na przykład minister przemysłu Hilary Minc, kierujący bezpieką Jakub Berman i Józef Różański, nadzorujący sądownictwo Roman Zambrowski czy sterujący rynkiem wydawniczym Jerzy Borejsza. Warto zdementować te stereotypy. Po pierwsze, w zdecydowanej większości stalinizm w Polsce wprowadzili indoktrynowani przez komunizm i oddani Moskwie, ale jednak rodowici Polacy. Ten argument potwierdzają wszystkie statystyki. A co do polityków żydowskiego pochodzenia, których oczywiście nie brakowało w ówczesnych strukturach władzy i którzy często wykazywali się dużą niegodziwością, to większość z nich była „zasymilowanymi komunistami” - oprócz pochodzenia nic ich nie łączyło ze środowiskiem przodków. Niemniej w politycznej walce właśnie to pochodzenie było im stale wyciągane.
Tymczasem w kraju wzrastały nastroje antysemickie. Próbował je tonować nowy przywódca państwa Edward Ochab; także premier Józef Cyrankiewicz przestrzegał przed tzw. wężami antysemityzmu: „Jeśli wypełzną z puszki Pandory, trudno je będzie potem zamknąć”. Jednak „problem żydowski” dotarł na same szczyty władz. W szeregach partii rządzącej nastąpił podział na dwa zwalczające się obozy: puławian i natolińczyków. Nazwy te wywodziły się od miejsca spotkań ich członków (ulica Puławska i Natolin). Frakcje miały bardzo podobny program - w obu ugrupowaniach byli ludzie w równym stopniu odpowiedzialni za stalinowskie zbrodnie (choć natolińczykom przypisywano cechy reformatorskie, a puławianie mieli strzec starego porządku). Podział nastąpił jednak głównie na skutek wewnętrznych wojen personalnych partyjnego aktywu. Wśród puławian byli liczni żydowscy politycy, więc społeczeństwo nazywało ich Żydami, a natolińczyków - chamami.
Frakcja natolińska chętnie posługiwała się antysemicką retoryką, usiłując obarczyć odpowiedzialnością za zbrodnie okresu stalinowskiego polityków żydowskiego pochodzenia. Na VII Plenum KC PZPR w lipcu 1956 r. natolińczycy postulowali przeprowadzenie w kraju (wzorem radzieckim) tzw. regulacji narodowościowej, czyli pozbawienia Żydów wszystkich funkcji publicznych oraz stanowisk kierowniczych w kraju. Nie godzono się na wejście w skład sekretariatu KC PZPR polityków żydowskich, na przykład Romana Zambrowskiego, a przewodniczący Rady Państwa Aleksander Zawadzki nazwał Jakuba Bermana żydowskim inteligentem z burżuazyjnej rodziny, który nie wyrastał w rewolucyjnych warunkach.
Mimo że pierwszy sekretarz PZPR nie zgodził się na wprowadzenie tej „regulacji kadr”, to jednak oddolnie dochodziło do zwalniania osób pochodzenia żydowskiego ze stanowisk kierowniczych w urzędach państwowych, służbie bezpieczeństwa i w wojsku. Hasła antysemickie znalazły również swój oddźwięk społeczny: chętnie obarczano Żydów winą za polityczne represje, trudną sytuację gospodarczą, walkę z Kościołem. Sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta po tragicznych wydarzeniach poznańskiego czerwca, kiedy to wicepremier Zenon Nowak, podkręcając nastroje, mówił, że „brak zaufania społeczeństwa do partii wiąże się z zajmowaniem przez Żydów reprezentacyjnych stanowisk”.
Zwalnianie Żydów weszło do dobrego politycznego tonu. „Bermana zdjęli, Minca zdjęli, to my też musimy kogoś zdjąć” - krążyło obiegowe powiedzenie. Doszło nawet do rozruchów antysemickich: we Wrocławiu zabito żydowskiego robotnika i powybijano szyby w synagodze, w Dzierżoniowie pogrom wisiał w powietrzu i tylko zdecydowana interwencja milicji zapobiegła eskalacji wydarzeń. Przejawy dyskryminacji dotknęły również dzieci i młodzież żydowską, w dużej mierze ze względu na wprowadzenie religii katolickiej do szkół, a co za tym idzie - wejście do grona nauczycielskiego księży i zakonników wrogo nastawionych wobec niektórych podopiecznych.
Wobec rosnących nastrojów antysemickich, tradycyjnie zupełną obojętność zachował Kościół katolicki. Podczas rozmowy Cyrankiewicza z prymasem Stefanem Wyszyńskim (14 stycznia 1957 r.) premier próbował skłonić hierarchę do łagodzenia nastrojów społecznych. Wyszyński zdecydowanie odmówił, twierdząc, że są to tylko partyjne rozgrywki w centralnym aparacie władzy i nie zamierzał potępiać tego zjawiska.
Tradycyjnie jedną z koncepcji rozwiązania problemu żydowskiego była zgoda na emigrację. Podczas tzw. emigracji popaździemikowej Polskę opuściło około 20 tys. Żydów. Nowe nadzieje na ułożenie poprawnych stosunków żydowskich w Polsce odżyły z wyborem Władysława Gomułki na funkcję I sekretarza PZPR. Gomułka był znany i szanowany na „ulicy żydowskiej” jeszcze z czasów działalności w KPP, przyjaźnił się też z wieloma dawnymi żydowskimi członkami tej partii. Ponadto jego żona Zofia (Liwa Szoken), z pochodzenia Żydówka, mogła gwarantować brak antysemickich uprzedzeń tow. „Wiesława”.
Tajemnicza zbrodnia
Uspokojenie nastrojów społecznych po przełomie polskiego października 1956 roku spowodowało również spadek przejawów antysemityzmu. Dopóki nie doszło do tragicznego, a zarazem niezwykle tajemniczego wydarzenia.
Po fali październikowych wydarzeń, które ostatecznie doprowadziły do wielu przemian polityczno-społecznych i przetasowań w obozie władzy, wynosząc ostatecznie do godności przywódcy państwa Władysława Gomułkę, nadeszło wreszcie długo oczekiwane rozprężenie. Nowa ekipa rządząca, otwierając swą polityczną kartę, postanowiła załagodzić nastroje społeczne i między innymi skończyć z antysemicką wojenką.
W obozie PZPR istniała tzw. grupa natolińska, której celem była między innymi walka z politykami żydowskiego pochodzenia. Tymczasem dzierżący stery państwa Gomułka zdecydowanie odciął się od tej retoryki i wysłał na polityczną emeryturę natolińczyków najbardziej zagorzałych - m.in. Hilarego Chełchowskiego, Franciszka Jóźwiaka, Kaźmierza Mijała i Władysława Dworakowskiego - co de facto przyczyniło się do rozpadu tej koterii. Tymczasem z początkiem 1957 roku miało miejsce tragiczne zdarzenie, które znacząco wpłynęło na relacje polsko-żydowskie. 22 stycznia grupa licealistów warszawskiego LO im. św. Augustyna, należącego do katolickiego stowarzyszenia PAX, po skończonych lekcjach opuściła teren szkoły i pomału rozchodziła się do domów. Nagle do grupy chłopców podeszło dwóch mężczyzn. Pokazali milicyjne legitymacje i wyciągnęli z towarzystwa 15-letniego Bohdana Piaseckiego. Zaskoczonego chłopaka wsadzili do stojącej nieopodal taksówki i odjechali. Jego kolegom udało się zapisać numery rejestracyjne pojazdu (a była to czarna wołga). Tajemnicze zniknięcie licealisty odbiło się wkrótce szerokim echem w całej Polsce, bo porwany nastolatek był synem Bolesława Piaseckiego - persony bardzo wpływowej w peerelowskiej nomenklaturze. Piasecki karierę polityczną zaczynał jako przedwojenny ultraprawicowy falangista i katofaszysta, lecz później w więzieniu NKWD w Lublinie diametralnie zmienił swoje poglądy i z niezwykłą pasją włączył się w polityczny nurt nowej władzy. Jako jeden z wielu wczesnych neofitów był założycielem i szefem propaństwowej organizacji katolików świeckich PAX, o której w wielkim skrócie można powiedzieć, że była formą kontroli z ramienia państwa nad zarezerwowaną od wieków dla Kościoła sferą sacrum. W rezultacie PAX - główny wydawca prasy i książki katolickiej, właściciel wspomnianej szkoły oraz producent dewocjonaliów - stał się niezwykle wpływową organizacją, a właściwie państwem w państwie i największym niezależnym od państwa przedsiębiorcą od Władywostoku po Łabę. Niedługo po zniknięciu chłopca porywacze skontaktowali się z Bolesławem Piaseckim i zażądali czterech tysięcy dolarów oraz 100 tysięcy złotych okupu za uwolnienie syna. Piasecki w porozumieniu z milicją przystał na warunki porywaczy i chciał przekazać żądaną kwotę. Dalej jednak nastąpił splot tajemniczych zdarzeń, które przypominają nie tak dawną słynną sprawę porwania Krzysztofa Olewnika. Porywacze kontaktowali się z ojcem chłopaka i przekazywali mu różne instrukcje - miał na przykład czekać z rogami jelenia na moście Poniatowskiego. Jednak później przestępcy zamilkli. Wiele do życzenia pozostawiało też zachowanie organów ścigania. Milicja miała nawet problemy ze znalezieniem właściciela czarnej wołgi. Ten fakt ustalił dopiero sam Piasecki, który przy użyciu swojego koncernu medialnego prowadził prywatne śledztwo. Okazało się, że taksówka należała do niejakiego Ignacego Ekerlinga, który pracował m.in. jako szofer w Żydowskim Instytucie Historycznym. Jednak jego zeznania były bardzo enigmatyczne i niespójne. Najpierw zeznawał, że wynajęli go do przewozu dwaj przypadkowi mężczyźni. W toku śledztwa okazało się jednak, że swoje auto Ekerling komuś pożyczył.
Pomimo matactwa taksówkarz nie został aresztowany, tylko otrzymał od prokuratury zakaz opuszczania kraju. Dziwnym trafem niedługo po tym otrzymał w MSW paszport, pośpiesznie sprzedał mieszkanie, wysłał swoje rzeczy do Izraela i jak gdyby nigdy nic 4 kwietnia wsiadł do pociągu, którym zamierzał pojechać do Wiednia. Tymczasem Piasecki, który z wrodzoną sobie energią pilotował całą sprawę, dowiedział się z poufnych źródeł o wyjeździe jedynego świadka porwania i w ostatniej chwili udaremnił ten zamiar - milicja wyciągnęła go z pociągu w Katowicach. Niedoszłego emigranta nie spotkały jednak większe konsekwencje, bo niedługo dostał nowe mieszkanie i koncesję taksówkarską. Rok później, dzięki staraniom Piaseckiego, doszło do zmiany prokuratora nadzorującego śledztwo. Przeprowadzono wnikliwiej całe dochodzenie, znajdując nowe dowody obciążające Ekerlinga, który został aresztowany (w jego mieszkaniu znaleziono notes z zapisem miejsc, w których Piasecki miał przekazać okup, oraz nazwiskami pracowników bezpieki). Jednak on sam wciąż pozostawał nieugięty. Raz tylko wydusił z siebie słowa: „Bardziej niż was boję się tych, którzy użyli mojej taksówki”. Prokuratura zdecydowała się nawet upublicznić głosy porywaczy zarejestrowane przez podsłuch telefoniczny. Nagrania wyemitowano w serii audycji radiowych, zwracając się do słuchaczy z prośbą o pomoc w ich identyfikacji. Odzew społeczny przeszedł - jak się wydaje - najśmielsze oczekiwania, ale bynajmniej nie po myśli śledczych. Do organów ścigania trafiło w prawdzie kilka tysięcy zgłoszeń, ale w większości były to donosy mające cechy osobistych porachunków - na przykład żony wskazywały niewiernych mężów, a pracownicy - znienawidzonych szefów.
Pojawiały się też próby zepchnięcia śledztwa na inne tory. Na przykład tygodnik „Dookoła Świata” opublikował tekst „Zagadka cichej uliczki”, którego autorzy - Zdzisław Szakiewicz i Leszek Moczulski(przyszły założyciel KPN) - sugerowali, że porwanie zostało sfingowane przez mataczącego ojca, a Bohdan przebywa wraz z matką za granicą, mimo że tak naprawdę Halina Piasecka zginęła... w powstaniu warszawskim. W akcję dezinformacyjną włączyło się również Radio Wolna Europa, twierdząc, że matka z synem przy pomocy Piaseckiego uciekła do USA. Całe śledztwo nabrało jednak innego charakteru, kiedy dwa lata po porwaniu w schronie przeciwlotniczym kamienicy przy al. Świerczewskiego 82a (dziś aleja Solidarności) robotnicy odkryli ciało chłopca. „W piwnicach budynku pod delikatesami vis-à-vis sądów znaleziono martwego chłopca z nożem w piersi w pozycji siedzącej, opartego o miskę klozetową” - można było przeczytać w raportach milicyjnych. Przybyły na miejsce Piasecki od razu rozpoznał swojego syna, a specjaliści kryminalistyki wykluczyli pomyłkę. Dalsze ustalenia wykazały, że chłopak został zamordowany w dniu porwania, a w budynku, w którym znaleziono jego ciało, znajdowało się mieszkanie kontaktowe milicji. W tym czasie odpowiadał za nie Jan Kossowski, którego nazwisko widniało w notesie Ekerlinga.
W listopadzie 1959 r. przed warszawskim sądem miał się rozpocząć proces taksówkarza. Termin rozprawy wyznaczono, świadków wezwano, jednak kilka dni przed wokandą prokuratura poprosiła o zwrot akt, bo rzekomo pojawiły się nowe fakty. Akta nigdy do sądu nie wróciły, a taksówkarza niedługo zwolniono z aresztu. Prokurator Józef Gargul, niedoszły oskarżyciel w tej sprawie, wspominał później: „Wiadomo, że czynniki polityczne uznały, iż sprawę trzeba wycofać. Gdyby udało się przesłuchać tamte osoby. Niestety, od 1957 r. osoby zwolnione z MSW zaczęły wyjeżdżać masowo za granicę. Rodziewicz, Szewc, Dorozdziecki, Kossowski byli w latach 50 zatrudnieni w MSW. Wyjechali do Izraela wkrótce po porwaniu Bohdana". Decyzja o ściągnięciu sprawy z wokandy została podjęta w wyniku interwencji sekretarza KC PZPR Jerzego Albrechta, któremu podlegał wówczas nadzór nad pracą organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości.
Przedstawiciele środowisk żydowskich, głównie związani z TSKZ, nie kryli faktu, że zależało im, aby do procesu nie doszło. Dawid Sfard mówił, że obawiano się antysemickich reakcji społeczeństwa w związku ze skazaniem Ekerlinga. O pomoc w tuszowaniu sprawy zwrócono się do najwyższych władz, łącznie z pierwszym sekretarzem Gomułką i premierem Cyrankiewiczem.
Tymczasem zrozpaczony Piasecki słał listy do najwyższych władz z żądaniem wznowienia śledztwa i osądzenia Ekerlinga, a kiedy nic nie wskórał, zaczął za śmierć syna atakować środowiska żydowskie (taksówkarz i esbecy, na których padały wówczas podejrzenia, byli narodowości żydowskiej).
Oczywiście wątek zemsty środowisk żydowskich był wiodącą poszlaką w tej sprawie. Motywem takich działań miał być fakt, że Piasecki jeszcze przed wojną, jako jeden z przywódców ONR i etatowy antysemita, przewodził atakowi prawicowej bojówki na pochód pierwszomajowy Bundu w Warszawie, w wyniku czego zginęła 7-letnia dziewczynka. W tym kontekście wymienia się również działalność Piaseckiego w czasie wojny, kiedy to dowodzone przez niego Uderzeniowe Bataliony Kadrowe mordowały błąkających się po lasach Żydów. Tak czy inaczej, środowiska żydowskie nie miały szczególnych podstaw, aby przepadać za tym politykiem. Czy więc faktycznie była to zemsta opuszczających Polskę byłych żydowskich funkcjonariuszy bezpieki?
W latach 60., kiedy antysemityzm na dobre rozgościł się na polskiej scenie politycznej, powrócono do tej sprawy. Przewijały się różne hipotezy i teorie spiskowe, na przykład że morderstwa dokonali członkowie tajnej żydowskiej organizacji „Nekama” (z hebr. zemsta). Generalnie jednak nic nowego nie ustalono, a sprawę w zasadzie zakończyła śmierć Ekerlinga 7 października 1977 roku. Niedługo potem wstrzymano najdłuższe w historii PRL śledztwo, które 1982 r. zostało całkowicie umorzone z powodu przedawnienia sprawy.
Między październikiem a marcem
Choć pierwszy sekretarz i premier składali deklaracje, że żydowska autonomia w Polsce nie jest zagrożona, to jednak nad Żydami, którzy prowadzili działalność społeczną, zaczęły się zbierać czarne chmury.
Przejawy antysemityzmu podczas październikowego przełomu zapoczątkowały kolejną falę emigracji, gdzie na przestrzeni kilku miesięcy nasz kraj opuściło przeszło 20 tysięcy obywateli żydowskiego pochodzenia. Obawy Żydów co do ich przyszłości w Polsce próbował uspokoić ówczesny przywódca państwa Władysław Gomułka, pozbywając się z obozu władzy najbardziej antysemicko nastawionych polityków. W tym tonie było również exposé premiera Józefa Cyrankiewicza: „Rząd stać będzie niezłomnie na stanowisku strzeżenia równych praw i równych obowiązków dla wszystkich obywateli, niezależnie od ich pochodzenia, narodowości lub wyznania, i walczyć będzie stanowczo z wszelkiego rodzaju szowinistycznymi tendencjami, z antysemityzmem, a także z próbami dyskryminacji i upośledzenia, wymierzonymi przeciwko mniejszościom narodowym zamieszkującym Polskę. Wszelkie próby dyskryminacji i podważania w tym okresie obowiązujących praw w stosunku do ludności żydowskiej, której Polska jest od wieków Ojczyzną, spotkają się ze zdecydowanym przeciwdziałaniem ze strony rządu i jego organów”. Dodatkowo partyjna wierchuszka wystosowała do struktur terenowych PZPR w całym kraju specjalny okólnik, w którym między innymi czytamy: „ Z całą mocą raz jeszcze podkreślamy internacjonalistyczny charakter naszej partii. Nie ma i nie może mieć w niej miejsca dla ludzi krzewiących poglądy nacjonalistyczne, szowinistyczne i rasistowskie. Nie wolno tolerować w partii ludzi, którzy próbują zatruwać szeregi partyjne jadem nacjonalizmu i antysemityzmu”. Dodatkowo władza podkreśliła prawo obywateli należących do mniejszości narodowych (oprócz Żydów liczną grupą etniczną byli Niemcy, Białorusini oraz Ukraińcy) do swobodnej nauki ich ojczystego języka oraz do piastowania funkcji partyjnych i państwowych.
Październikowy przełom spowodował również renegocjację wszelkich umów i wzajemnych kontaktów z ZSRR. Jednym z takich uzgodnień była umowa repatriacyjna, w wyniku której do Polski mogło przyjechać około 250 tysięcy byłych obywateli II RP, z czego 20 tysięcy stanowili Żydzi. Ale ich pojawienie się u nas nastręczało dodatkowe problemy. Osoby te bowiem zwykle bardzo słabo mówiły po polsku - posługiwały się głównie językiem rosyjskim lub jidysz, co powodowało niechęć wobec nich ze strony polskiego społeczeństwa. Dlatego w większości traktowali oni Polskę jako czasowy przystanek przed wyjazdem do Izraela. Główny ciężar zaopiekowania się przybyszami ze wschodu spadał na barki Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce. W tym celu organizowano więc obozy przejściowe w Warszawie, Śródborowie koło Otwocka (do dziś funkcjonuje tam ośrodek wczasowy TSKŻ-etu), we Wrocławiu i kilku innych miejscowościach. Sporym ułatwieniem ze strony polskich władz była zgoda na wznowienie przez TSKŻ kontaktów ze Światowym Kongresem Żydów oraz z żydowskimi organizacjami charytatywnymi, takimi jak Joint czy Towarzystwo Szerzenia Pracy Zawodowej i Rolniczej wśród Żydów (ORT), co zaowocowało dodatkowymi środkami finansowymi, przeznaczanymi na pomoc tym ludziom. Inną rzeczą jest, że TSKŻ mógł również liczyć na największą hojność państwowych dotacji w porównaniu z innymi organizacjami mniejszościowymi. Dla przykładu - w 1960 roku otrzymał z budżetu 2620 tys. zł, kiedy na przykład Ukraińskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne dostało 950 tys. zł, a rosyjski ośrodek - 722 tys.
Liczne kontakty migracyjne między Polską a Izraelem próbowała kompilować strona rosyjska, gdyż Moskwa w tym czasie prowadziła już polityczną wojnę z państwem żydowskim. Oczywiście wpłynęło to na zmniejszenie wydawania przez polskie MSZ pozwoleń na wyjazdy, lecz nie zahamowało emigracji. Tutaj warto dodać, że około 1200 Żydów, którzy wyjechali do Izraela, zdecydowało się na powrót do Polski - wśród nich znany pisarz Pesach Binecki oraz Marek Edelman, który jednak od początku twierdził, że w Izraelu był tylko z wizytą. Wydarzeniem sporej rangi było zagraniczne tournee Państwowego Teatru Żydowskiego. Jego artyści odwiedzili Belgię, Francję oraz Izrael i byli gorąco przyjmowani przez tamtejsze widownie. Dyrektorem teatru była znakomita aktorka Ida Kamińska, pierwsza kobieta zza żelaznej kurtyny, która otrzymała nominację do Oscara za najlepszą rolę żeńską. Doceniono ją za znakomitą kreację sklepikarki w czechosłowackim filmie „Sklep przy główniej ulicy”. Szczególnie ważny dla zespołu był występ w Izraelu, gdzie mogli się zaprezentować przed dawnymi rodakami, zrzeszonymi głównie w Federacji Żydów Polskich. Artystów z Polski gościł również izraelski prezydent Icchak Ben Cwi. Jak później wspominała Kamińska, prezydent „okazywał głębokie zrozumienie z powodów, dla których naszą działalność kulturalną wciąż prowadzimy w Polsce”. Według polskich służb wywiadowczych, oczywiście pilotujących całe żydowskie tournee, to „głębokie zrozumienie” nie było niczym innym, jak zachętą aktorów do emigracji, bo zdaniem propagatora syjonizmu, jakim był ówczesny prezydent Ben Cwi, prawdziwą ojczyną polskich Żydów jest Izrael, a w Polsce są tylko „nosicielami idei narodowej wśród żydostwa”.
Z początkiem lat 60., po emigracyjnej fali października ’56 w Polsce zostało około 30 tysięcy Żydów. Jednak już w tym okresie mimo rządowych deklaracji w obozie władzy zaczęła do głosu dochodzić tzw. frakcja partyzantów skupiona wokół wiceministra MSW Mieczysława Moczara. Grupa ta, nazywana przez Żydów Czerwonym ONRem, zaczęła, mówiąc językiem przedwojennym, „odżydzać” Polskę. Początkowo zajęto się ambasadą Izraela w Warszawie. Jedną z pierwszych ofiar walki z „układem” był znany dziennikarz Henryk Holland - ojciec reżyserki Agnieszki Holland - który w grudniu 1961 roku, zagrożony aresztowaniem za współpracę z zachodnimi mediami, nie wytrzymał presji i podczas rewizji wyskoczył z okna swojego mieszkania na szóstym piętrze. Powoli zaczął się też odwrót od październikowych przemian. Oznaką tego była chociażby likwidacja warszawskiego Klubu Krzywego Koła, popularnego miejsca kulturalnego na ówczesnej mapie stolicy, obfitującego w rozmaite ciekawe i nie zawsze politycznie dyskusje, a także niezwykle poczytnego i opiniotwórczego czasopisma „Po Prostu”, które odegrało wiodącą rolę w polityczno-społecznych przemianach 1956 roku. Warto nadmienić, że w tygodniku tym, który uchodził za pismo studentów i młodej inteligencji, publikowali między innymi Agnieszka Osiecka, Marek Hłasko, Jan Olszewski i Jerzy Urban.
W odpowiedzi na politykę kulturalną rządu grupa trzydziestu czterech intelektualistów wystosowała list protestacyjny autorstwa Antoniego Słonimskiego (tzw. list 34) do premiera Józefa Cyrankiewicza, sprzeciwiając się między innymi cenzurze oraz limitom papieru na drukowanie książek i czasopism. Ponieważ jednak apel ten nie był jednolitym stanowiskiem ludzi pióra, szybko pojawił się inny list, sprzeciwiający się „kampanii oczerniającej Polskę”, sygnowany przez 600 nazwisk polskich literatów, w tym przyszłą noblistkę Wisławę Szymborską, Tadeusza Różewicza czy prezesa Związku Literatów Polskich Jarosława Iwaszkiewicza. I choć autorem „listu 34” był poeta żydowskiego pochodzenia, większość pisarzy Żydów podpisała się pod petycją piętnującą „szkalowanie polskiego rządu”. Nawet przewodniczący TSKŻ Hersz Smolar, działając pod dyktando partyjnej wierchuszki, naciskał na żydowskich pisarzy, członków ZLP, aby podpisali „list 600”.
W grudniu 1961 roku odbył się IV Zjazd TSKŻ-etu. Na przewodniczącego ponownie wybrano Smolara, a jego zastępcami zostali Dawid Sfard i Szmuel Hurwicz. Jednak ze strony władz - głównie generałów Mieczysława Moczara i Kazimierza Witaszewskiego - nadszedł wyraźny sygnał, że partia już straciła zaufanie do tego zarządu i postulowano o zmiany kadrowe. TSKŻ potulnie spełnił tę sugestię i na nowego przewodniczącego wybrano Lejba Domba. Jak pokazały powyższe wydarzenia, środowiska żydowskie nie były w stanie zdobyć się na żaden, nawet symboliczny gest sprzeciwu i spolegliwie spełniały zalecenia i sugestie władz, wierząc, że to posłuszeństwo zapewni im spokój oraz pozwoli zachować dotychczasową autonomię. Infiltracja środowisk żydowskich prowadzona przez aparat władzy wpłynęła na zapaść dotychczas dynamicznego rozwoju żydowskiej ulicy. TSKZ - co rusz szargany groźbami o możliwości zawieszenia lub nawet zamknięcia organizacji - nie rozwijał swej działalności tak prężnie jak chociażby dziesięć lat wcześniej. Koncentrowano się głównie na działalności literackiej, skupionej głównie wokół wydawnictwa „Idisz Buch”, jedynego żydowskiego wydawcy w Polsce. Dzięki niemu wydano klasyków literatury żydowskiej, między innymi Mendla Mojchera, Lejba Pereca czy Izaaka Singera. Ukazywały się przekłady na jidysz literatury polskiej, na przykład Aleksandra Fredry, Adama Mickiewicza oraz Juliana Stryjkowskiego. Wychodziła również literatura dziecięca, na przykład wiersze Jana Brzechwy, Juliana Tuwima czy baśnie Lejba Olickiego. „Idisz Buch” opublikował również „Kroniki getta warszawskiego”, unikatowe dzieło Emanuela Ringelbluma, oparte na zachowanych bezpośrednich relacjach ginących ofiar getta.
Kwestia literacka zawsze była bliska Żydom. Przed wojną, kiedy większość urzędów administracji publicznej była dla nich niedostępna, właśnie dzięki literaturze i prasie mieli swój wpływ na rzeczywistość. Za przykład mogą tu posłużyć redagowane przez Mieczysława Grydzewskiego „Wiadomości Literackie”, gdzie publikowała cała plejada wybitnych żydowskich ludzi pióra, na przykład Julian Tuwim, Jan Lechoń, Antoni Słonimski czy Bruno Schulz i towarzysząca temu środowisku grupa skamandrytów. W nurt ten wpisał się również tygodnik „Zwrotnica” pod batutą Tadeusza Peipera, współpracujący z tzw. Awangardą Krakowską. A także stricte żydowski dziennik „Nasz Przegląd” pod red. Jakuba Appenszlaka.
Z kolei z powojennego grona pisarzy o żydowskich korzeniach, którzy na stałe weszli do kanonu literackiego, warto wymienić braci Kazimierza i Mariana Brandysów, Mieczysława Jastruna, Stanisława Lema, Artura Sandauera, Leopolda Tyrmanda czy tworzących na emigracji: Gustawa Herlinga-Grudzińskiego oraz noblistę Izaaka Singera.
Ostateczna rozprawa
W zasadzie od początku lat 60., a nawet wcześniej, narastała wśród części elit władzy, a także społeczeństwa, chęć definitywnego zniszczenia resztek żydowskiego życia w Polsce.
28 października 1965 roku II Sobór Watykański ogłosił deklarację „Nostra aetate”, ilustrującą stosunek Kościoła katolickiego do religii niechrześcijańskich. Jednym z najistotniejszych zagadnień tego dokumentu była kwestia podejścia do judaizmu. Biskupi uznali, że korzenie chrześcijaństwa tkwią w religii żydowskiej, a przymierze ludu Izraela z Bogiem nigdy nie zostało zerwane. Przywódcy Kościoła zdjęli również z Żydów (w drugiej połowie XX wieku!) piętno „bogobójstwa”, czyli oskarżanie kolejnych pokoleń o śmierć Jezusa sprzed dwóch tysięcy lat. Potępiono również szeroko pojęty antysemityzm i wszelkie akty nienawiści kierowane przeciw Żydom.
Dokument ten, choć na swój sposób przełomowy, nie spotkał się z uznaniem strony żydowskiej, która oczekiwała przeprosin i potępienia aktów antysemityzmu, jakich doznali przez wieki Żydzi ze strony chrześcijan. Liczono również, że Kościół spróbuje zmierzyć się z problemem swojej biernej i często dwuznacznej postawy podczas Holokaustu. A z bieżących spraw na pierwszy plan wysuwał się brak akceptacji Watykanu dla uznania państwa Izrael. Tak zwana Stolica Apostolska zaakceptowała ten kraj dopiero 15 czerwca 1994 roku.
Niestety, doktryny soborowe zaszczepiano na grunt polski z wielkim trudem. Kiedy w większości krajów, gdzie katolicyzm miał swoje wpływy, powstawały specjalne komisje kościelne zajmujące się wdrażaniem soborowych ustaleń, zwłaszcza przy nauczaniu religii, polski Kościół, któremu przewodził konserwatywny duchowny prymas Stefan Wyszyński, nadal mocno tkwił na starych pozycjach. Polski Episkopat wolał zdobyć się na urągający polskiej racji stanu i zupełnie nieadekwatny do ówczesnej sytuacji polityczno-społecznej list z prośbą o wybaczenie do biskupów niemieckich, niż wykonać jakikolwiek pojednawczy gest wobec Żydów.
Zgoła odmiennie problem ten wyglądał z pozycji dużo silniejszych niż obecnie stowarzyszeń katolików świeckich (oczywiście oprócz znanego z antysemityzmu stowarzyszenia PAX Bolesława Piaseckiego). Takie czasopisma jak „Tygodnik Powszechny”, „Więź” i „Znak” publikowały wszystkie ważniejsze dokumenty wydane przez tzw. Stolicę Apostolską, opatrzone w stosowny komentarz, a także cykle artykułów przybliżających historię i kulturę żydowską.
Dzięki ustaleniom soboru watykańskiego ocieplił się nieco wizerunek Żydów, głównie w katolickich środowiskach na Zachodzie, ale za żelazną kurtyną było zgoła odmienne, i to za sprawą wielkiej polityki. 5 czerwca 1967 roku koalicja państw arabskich zaatakowała dwudziestoletnie zaledwie państwo Izrael, jednak wojska żydowskie w brawurowej kampanii trwającej kilka dni (wojna sześciodniowa) odniosły błyskotliwy sukces, zajmując przy okazji strategiczne tereny wrogich sąsiadów. Wydarzenie to, choć miało lokalny charakter, okazało się brzemienne w skutkach dla sytuacji w świecie. Klęska państw arabskich stała się pośrednio prestiżową porażką ZSRR, który politycznie i militarnie wspierał te kraje. „Arabowie byli nasi, a Izrael ich (USA - przyp. red.). Arabowie tę wojnę sześciodniową przegrali z kretesem, a uzbrojeni byli w taką samą broń co my, radziecką. Izrael zbombardował i zniszczył egipskie samoloty na lotniskach, zanim wzniosły się one w powietrze. Zawiódł radziecki system ostrzegawczy” - komentował tę sytuację ówczesny szef sztabu LWP generał Wojciech Jaruzelski.
Cztery dni po wybuchu tej wojny w Moskwie na wspólnych obradach państw Układu Warszawskiego zapadła decyzja o zerwaniu przez państwa członkowskie stosunków dyplomatycznych z Izraelem. Ze wspólnego frontu wyłamała się jedynie Rumunia rządzona przez Nikolae Ceauşescu.
12 czerwca 1967 roku Polska - zgodnie z powyższymi ustaleniami - jednostronnie zerwała stosunki dyplomatyczne z państwem żydowskim. Do tego czasu wzajemne relacje układały się raczej poprawnie. Rok wcześniej, w maju 1966 roku, Polskę odwiedził minister spraw zagranicznych Izraela Abby Eban, a jednym z celów jego wizyty była zorganizowana w naszym kraju konferencja izraelskich ambasadorów z państw bloku wschodniego. Jeszcze wcześniej ważnym dla Polski posunięciem dyplomatycznym było wystąpienie izraelskiego premiera Lewiego Eszkola, który na konferencji prasowej z 29 lipca 1964 roku uznał prawo Polski do nienaruszalności zachodniej granicy.
Sześć dni po zerwaniu wzajemnych stosunków Polskę opuścił izraelski ambasador Dov Sattath wraz z całym personelem dyplomatycznym. Wyjeżdżającym Żydom oraz towarzyszącym im dyplomatom holenderskim „nieznani sprawcy” zgotowali żenujący spektakl. Dwustu pijanych jegomościów dostarczonych na lotnisko ciężarówkami (prawdopodobnie dzięki MSW) wygwizdało i obrzuciło stekiem ordynarnych wyzwisk opuszczających nasz kraj izraelskich konsulów. Zdaniem komentatora Polskiego Radia była to „spontaniczna reakcja ludu Warszawy”.
Tego samego dnia ambasadę polską w Tel Awiwie opuścił ambasador Józef Puta. Tam pożegnanie polskiego dyplomaty odbyło się bez żadnych incydentów. Od tego czasu polskie sprawy w Izraelu reprezentowała Sekcja Interesów PRL przy ambasadzie Finlandii, zaś żydowskie w Polsce prowadziła ambasada holenderska. W Izraelu pozostał również zagraniczny oddział banku Pekao.
Grupą najbardziej zainteresowaną w rozwiązaniu kwestii żydowskiej w Polsce była tzw. frakcja partyzantów, na której czele, stał wiceminister MSW Mieczysław Moczar. Na jego zlecenie kontrwywiad MSW sporządził listę kilkuset osób, które były częstymi gośćmi ambasady izraelskiej przy ul. Krzywickiego w Warszawie. Tutaj warto wspomnieć, że swojego czasu bycie na uroczystościach w tej placówce należało do dobrego tonu i licznie ściągał tam warszawski świat nauki i kultury. Zwłaszcza że cały żydowski personel składał się z ludzi pochodzących z naszego kraju i mających tu liczne grono przyjaciół. Niemniej ludzie Moczara wytypowali kilkaset osób, które zostały przekazane do wnikliwego rozpracowywania.
19 czerwca 1967 roku pierwszy sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka na kongresie związków zawodowych wygłosił bardzo emocjonalne przemówienie: „Stoimy na stanowisku, że każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę - Polskę Ludową. (...) nie chcemy, aby w naszym kraju powstała piąta kolumna. Nie możemy pozostać obojętni wobec ludzi, którzy w obliczu zagrożenia pokoju światowego, a więc również bezpieczeństwa Polski, opowiadają się za agresorem. Niech ci, którzy odczuwają, że słowa te skierowane są pod ich adresem - niezależnie od ich narodowości - wyciągną z nich właściwe dla siebie wnioski”. Takie radykalne stanowisko „Wiesława”, który nigdy nie uchodził za antysemitę, zwłaszcza że jego żona była z pochodzenia Żydówką, mogło być sporym zaskoczeniem. Za atakowanymi ujął się były przywódca państwa i poprzednik „Wiesława” - Edward Ochab. Między tymi politykami doszło do sporu, ale Ochaba nie chciano już słuchać, gdyż odchodził na polityczną bocznicę. Niedługo potem na znak protestu zrzekł się wszystkich stanowisk państwowych i partyjnych.
Był to wyraźny sygnał, że wreszcie jest odgórne przyzwolenie na rozprawę z Żydami i u wielu osób pękł tłamszony i skrywany dotychczas antysemityzm. Uznano, że „wreszcie można”. Makiawelicznym posunięciem ze strony władz było żądanie od Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów, aby potępiło politykę Izraela jako agresora oraz premiera Dawida Ben Guriona (polityk o polskich korzeniach) i zwierzchnika izraelskiej armii Mosze Dajana. Jednak zarząd TSKŻ jednogłośnie stwierdził, że nie wyda takiej rezolucji, gdyż w środowisku żydowskim zostałby uznany za „Judenrat”. Dawid Sfard, wiceprzewodniczący TSKŻ, na naciski ze strony Komisji Narodowościowej odpowiedział, że wszelka radość Żydów ze zwycięstwa Izraela jest ich osobistą sprawą, a nie polityczną kwestią całego związku, i zapytał retorycznie, dlaczego władze nie zerwały stosunków z USA po ich agresji na Wietnam, tylko teraz uwzięły się na Izrael.
Jednak sytuacja się zmieniła, kiedy wrócił z urlopu w Bułgarii przewodniczący TSKŻ Lejb Domb - polityk bardziej spolegliwy wobec władzy. Zakomunikował on współtowarzyszom, że jeśli nie przychylą się do nacisków Komisji Narodowościowej, to TSKŻ zostanie rozwiązany. Ostatecznie 15 lipca 1967 roku na tytułowej stronie jedynej żydowskiej gazety „Fołks Sztyme”, którą zarząd państwowego kolportera i wydawcy prasy RSW „Ruch” zdążył już okroić z pozycji codziennej do tygodnika, ukazało się oświadczenie podpisane przez zarząd TSKŻ: „Z pełnym przekonaniem potępiamy agresję ze strony rządzących kół Izraela. Polityka agresji militarystów pokroju Mosze Dajana i ultrareakcjonistów na czele zMenachemem Beginem (ur. w Brześciu, jako Mieczysław Biegun) jest obca i nienawistna prawdziwym interesom narodu Izraela, uniemożliwia osiągnięcie pokojowego rozwiązania we wszystkich aktualnych kwestiach spornych (...). Wyrażamy solidarność ze stanowiskiem partii i rządu naszej Ojczyzny - Polski Ludowej”.
Wystosowanie upokarzającego dla polskich Żydów oświadczenia nie zapewniło im spokoju. Dwa tygodnie później Główny Urząd Kontroli Prasy i Widowisk (cenzura) zawiadomił redakcję „Fołks Sztyme” oraz wydawnictwo literackie Idisz Buch, że wszystkie publikacje w języku jidysz będą przyjmowane do cenzury tylko opatrzone w polskie tłumaczenie. TSKŻ próbował interweniować u prezesa cenzury Józefa Siemka, że rodowód historyczny tego języka wiąże się jak najbardziej z Polską i trudno uznawać go za język obcy, zwłaszcza że kilkadziesiąt tysięcy Polaków posługuje się nim w mowie i piśmie. Zwrócono również uwagę, że ze względu na ograniczone kadry redakcyjne rozporządzenie to w praktyce sparaliżuje pracę żydowskich wydawnictw. Jednak GUKPiW decyzji nie zmienił.
Z wolna rozpoczęto też „odżydzanie” struktur państwowych, w czym prym wiodła usadowiona w MSW frakcja partyzantów Moczara. Skończył się więc, jak to obrazowo ujął publicysta Władysław Bieńkowski, „okres ukrytej inkubacji antysemityzmu” i można było oficjalnie sięgnąć do arsenału wypróbowanych metod.
Zaczęło się od wymiany legitymacji partyjnych. Żydzi lub tylko podejrzani o „sprzyjanie syjonistom” nowych legitymacji już nie otrzymywali. Mieczysław Rakowski, ówczesny zastępca redaktora naczelnego „Polityki”, wspominał: „Jest faktem, że cała ta wrzawa wokół syjonizmu, agresji Izraela itp. stała się okazją dla różnych szuj, które załatwiają swoje interesy. Na ogół są to beztalencia, które nagle odkryły, że na drodze ich kariery stoją Żydzi. Godzi się dodać, że większość przypadków usuwania towarzyszy żydowskiego pochodzenia opiera się na insynuacjach i prowokacjach”.
Faktycznie - w większości instytucji do głosu zaczęły dochodzić niezbyt lotne postacie, nazywane potocznie hunwejbinami (od młodzieżówki partyjnej w komunistycznych Chinach, ślepo wpatrzonej w swoich przywódców i wykorzystywanej do politycznych intryg). Ludzie ci wierzyli, że na drodze do ich kariery stała do tej pory żydowska sitwa, dlatego bez skrupułów przeprowadzali polityczne czystki i przejmowali stery życia społeczno-politycznego w Polsce.
Przerwana historia
W połowie XIII wieku piastowski książę Bolesław Pobożny udzielił schronienia europejskim Żydom prześladowanym z inspiracji Państwa Kościelnego, sankcjonując ich prawa w Polsce specjalnym statutem kaliskim, potwierdzanym później przez kolejnych polskich monarchów. Przez 700 lat bytności społeczność ta wrosła w polską tradycję i kulturę - aż do XX wieku, kiedy to na skutek decyzji politycznych przestał istnieć żydowski świat w naszym kraju.
Początek 1968 roku (704 lata po kaliskim edykcie) obfitował w Polsce w burzliwe wydarzenia. W ich tle partyjny establishment czekał na odpowiedni moment, by skoczyć sobie do gardeł i walczyć o władzę, a jednym z elementów politycznej rozgrywki miała być ostateczna rozprawa z resztkami zamieszkujących Polskę Żydów. Zdjęcie z afisza Teatru Narodowego Mickiewiczowskich „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka pod zarzutem antyrosyjskich akcentów, a raczej prowokacyjne obwieszczanie tej decyzji z dużym wyprzedzeniem przez Ministerstwo Kultury, któremu przewodził wtedy ówczesny kierownik Wydziału Kultury KC PZPR Wincenty Kraśko (dziadek znanego prezentera telewizyjnego Piotra Kraski), wywołało irytację wielu środowisk. Protestował Związek Literatów Polskich, a Stefan Kisielewski nazwał ówczesny aparat władzy dyktaturą ciemniaków. Jednak największe protesty wyszły ze środowisk akademickich, głównie z Uniwersytetu Warszawskiego, którego studenci zorganizowali 8 marca wielki protest zakończony interwencją milicji i robotniczego aktywu.
Pośród buntujących się organizacji młodzieżowych szczególną aktywnością wyróżniały się Młodzieżowy Klub „Babel”, działający przy Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym Żydów w Polsce (dzieci TSKŻ-etu), oraz tak zwani komandosi - polityczno-towarzyska grupa akademicka, w której wyróżniał się student historii UW Adam Michnik. Zważywszy, że w obu tych grupach dominowali ludzie żydowskiego pochodzenia, stały się one celem harcującej od początku lat 60. frakcji „partyzantów”, na czele której stał marzący o przywództwie w kraju szef MSW Mieczysław Moczar. „Partyzanci” forsowali tezy, że za plecami studentów kryje się wielki spisek żydowskich elit. Miał o tym świadczyć fakt, że podczas studenckich zamieszek zatrzymano dzieci przywódców TSKŻ, między innymi dwóch synów wieloletniego przewodniczącego tej organizacji Grzegorza Hersza Smolara - to jest Aleksandra Smolara (obecnie prezes Fundacji im. Batorego) oraz jego brata, Eugeniusza Smolara, a także Leona Sfarda, syna sekretarza TSKŻ.
Kiedy udało się wywołać niepokoje społeczne, przywódca kraju - Władysław Gomułka - 19 marca 1968 roku w Sali Kongresowej Pałacu Kultury wystąpił z przemówieniem, które zmieniło życie tysięcy polskich obywateli. „Nie ulega wątpliwości - mówił - że obecnie znajduje się w naszym kraju określona liczba ludzi, obywateli naszego państwa, którzy nie czują się ani Polakami, ani Żydami. Nie można mieć do nich o to pretensji. Nikt nikomu nie jest w stanie narzucić poczucia narodowości, jeśli go nie posiada. Z racji swych kosmopolitycznych uczuć ludzie tacy powinni unikać dziedzin pracy, w których afirmacja narodowa staje się rzeczą niezbędną”.
Wystąpienie to wywołało duże oburzenie i rozgoryczenie środowisk żydowskich. Z drugiej też strony, enigmatyczny termin „syjonista” mógł być przypisany w zasadzie każdemu, kto nie uchodził za zdeklarowanego nacjonalistę, najlepiej z obozu moczarowych „partyzantów”. Syjonistyczną kartą rozgrywano różne prywatne interesy i dawne animozje. Za syjonistę, a w dalszej konsekwencji Żyda, można być uznanym, oprócz oczywiście deklarowanego światopoglądu, na podstawie wyglądu zewnętrznego (rysy twarzy) czy nazwiska. Znany był przypadek, kiedy jeden z delikwentów posądzony o „niesłuszne pochodzenie” i zagrożony utratą pracy tłumaczył się, że jego rodzina nie mogła mieć nic wspólnego z żydostwem, gdyż jego ojciec w czasie wojny był... folksdojczem. Oczywiście ten argument przekonał i zadowolił szacowną komisję. Komentując zaistniałą sytuację, znany żydowski pisarz January Grzędziński stwierdził: „Kto ma być uznany za syjonistę, określa Gomułka sam, tak jak w Rzeszy, kto jest, a kto nie jest Żydem, określał sam Hitler".
W polowaniu na syjonistów i podsycaniu atmosfery niebagatelną rolę odegrali dziennikarze związani z Moczarem oraz Stowarzyszeniem Katolików Świeckich PAX Bolesława Piaseckiego. Nazywani sarkastycznie ułanami z Rakowieckiej (od ulicy, gdzie mieściła się siedziba MSW) mieli dostęp do raportów i pracy operacyjnej milicji, dzięki czemu prześcigali się w publikacjach na temat rzekomego spisku przeciwko socjalistycznej Polsce, za którym stali „chłoptysie i dziewczątka z tatusinych limuzyn, wyhodowani w cieplarnianych warunkach »poszukiwacze sprzeczności«, wyznawcy nihilizmu narodowego”. Spośród „typowo aryjskich” dziennikarzy szczególnie zajadłym piórem wyróżnił się Ryszard Gontarz ze swoim słynnym cyklem artykułów w „Sztandarze młodych” pt. „Szargam świętości”. Kroku dotrzymywał mu również Tadeusz Walichnowski na forum partyjnego biuletynu historycznego „Z pola walki” czy Janusz Kolczyński, a nawet przyszła posłanka PO Iwona Śledzińska-Katarasińska.
Frakcja Moczara kreująca się na oddanych patriotów i „prawdziwych Polaków”, odkurzając przedwojenne hasło „Polska dla Polaków”, skutecznie wzniecała w społeczeństwie antysemickie nastroje, licząc na wywołanie politycznej lawiny, która w konsekwencji miała ich wynieść na szczyty władzy. W zakładach pracy organizowano antysyjonistyczne wiece. Osobom o korzeniach żydowskich (często tylko domniemanych), a nawet filosemitom stawiano zarzuty rewizjonizmu i kosmopolityzmu oraz ukrytej niechęci do Polski. Oczywiście za hasłami antysyjonizmu kryła się czystka w szeregach PZPR oraz w urzędach i instytucjach państwowych, na co Moczar jako szef MSW był doskonale przygotowany. Zaczęło się typowe polowanie na czarownice i ówczesne czystki objęły wszystkie grupy społeczne. Wprowadzono cenzurę na wypowiedzi wielu naukowców i twórców żydowskiego pochodzenia, zastosowano embargo na wszelką pomoc ze strony zagranicznych organizacji dla społeczności żydowskiej w Polsce, co przyczyniło się do upadku wielu żydowskich instytucji działających głównie pod patronatem TSKŻ. Taka postawa władzy wyzwoliła wśród części społeczeństwa antysemickie nastroje wyrażane w codziennym życiu. Pisarka Janina Bauman (żona prof. Zygmunta Baumana), która przeżyła warszawskie getto, wspominała: „Czuliśmy się jak przed pogromem, ogarniał nas strach. Za chwilę spotkanie się skończy, aktyw partyjny pójdzie pić, czerń wylegnie na ulice Warszawy, żeby z pełnym błogosławieństwem Partii rozprawić się z syjonistami. Wprawdzie nie znajdą żydowskich sklepów do plądrowania ani pejsatych przechodniów do bicia, ale poradzą sobie inaczej. Pierwszy sekretarz podał listę nazwisk, w każdej ulicznej budce jest książka telefoniczna, będą mogli rozliczać się z każdym syjonistą indywidualnie”.
Wiele osób nie wytrzymywało tej presji i postanowiło opuścić Polskę. Zdarzały się również przypadki samobójstw, jak na przykład śmierć Rafała Glücksmana, znanego wydawcy albumów poświęconych malarstwu.
8 kwietnia 1968 r. Biuro Polityczne opracowało instrukcję w sprawie wyjazdu z Polski obywateli pochodzenia żydowskiego. Emigranci pozbawiani byli obywatelstwa polskiego i opuszczali kraj nie z paszportem, lecz z tzw. dokumentem podróży, upoważniającym do wyjazdu z Polski bez możliwości powrotu. Formalności załatwiano w ambasadzie holenderskiej, która po zerwaniu przez Polskę stosunków dyplomatycznych z Izraelem reprezentowała państwo żydowskie. Tam otrzymywano promesę wizy izraelskiej; należało również zrzec się mieszkania (przekazywano je zasłużonym moczarowcom) i w niektórych przypadkach zwrócić koszty studiów. Krążył wtedy dowcip: „Jak społeczność żydowska uczci zbliżający się V Zjazd Partii? Oddając dziesięć tysięcy mieszkań”. Jednak opuszczającym Polskę „syjonistom” nie było do śmiechu. Na wyjazd z kraju mieli tylko miesiąc, więc wyprzedawali lub rozdawali wszystko to, czego nie mogli zabrać ze sobą, gdyż procedura celna w ich przypadku była bardzo surowa. Z warszawskiego Dworca Gdańskiego udawali się do Wiednia. Dalej miał być już Izrael, lecz trafiło tam raptem około trzech tysięcy emigrantów. Wielu z nich praktycznie nic nie łączyło z państwem żydowskim, nie znali hebrajskiego ani tamtejszej kultury. Inni udali się głównie do Szwecji, USA lub innych krajów zachodnich.
Emigracja pomarcowa odbywała się w latach 1968-1971. W tym okresie opuściło Polskę około 13 tys. niechcianych obywateli, w tym dzieci. Było wśród nich 944 studentów, 371 lekarzy, blisko 500 naukowców, 200 dziennikarzy (w tym 15 redaktorów naczelnych lub ich zastępców), ponad 60 pracowników radia i telewizji, blisko 100 muzyków, aktorów i plastyków - w tym 23 aktorów i reżyserów Teatru Żydowskiego z dyrektorką Idą Kamińską oraz 26 filmowców. W sumie pośród tych osób przeszło dwa tysiące posiadało wyższe wykształcenie, co w tym okresie stanowiło niepowetowane straty. Nasz kraj opuścili wtedy naukowcy: Leszek Kołakowski i Krzysztof Pomian (filozofia), Włodzimierz Brus (ekonomia), Bronisław Baczko(historia), Zygmunt Bauman i Maria Hirszowicz (socjologia), Bronisław Buras (fizyka), Mieczysław Maneli (historia doktryn), Jerzy Toeplitz (rektor łódzkiej filmówki); reżyserzy: Ida Kamińska i Aleksander Ford oraz pisarze i poeci: Jan Kott, Arnold Słucki, Witold Wirpsza, Henryk Grynberg, Natan Tenenbaum, Stanisław Wygodzki oraz Jan Gross czy wspomniana Janina Bauman. Wyjeżdżającym zwykle towarzyszyła obojętność dawnych przyjaciół i sąsiadów, a czasem i wrogość otoczenia. Znikome też były słowa otuchy i odruchy poparcia, co jeden z publicystów zobrazował metaforycznym stwierdzeniem: „Myślicie, że to oni jadą na Zachód? Nie, to my się cofamy na Wschód”.
Reakcja światowej opinii publicznej na to wydarzenie była zdecydowanie negatywna i umacniała tezę o nieuleczalnym antysemityzmie Polaków. Rok 1968 w zasadzie położył kres siedemsetletniej historii Żydów polskich. Jednak część ich duchowego dziedzictwa pozostała tutaj na zawsze. Polska, po hebrajsku Polin, czyli miejsce, gdzie można odpocząć, dla żydowskiej świadomości nigdy nie będzie zwyczajnym krajem. W żydowskiej prasie natrafiłem na oddający tę myśl fragment: „Tu, w tych Szettlach, wszystko się zaczęło i to tu, w hitlerowskich obozach zagłady, zgasło żydowskie życie”. A 1968 rok był tylko smutnym epizodem dopełniającym tego dzieła.
Afera karmelitańska
Teren byłego obozu zagłady w Oświęcimiu jest miejscem wyjątkowym, szczególnie dla społeczności żydowskiej, która poniosła tam największą ofiarę. Dlatego też dla Żydów na całym świecie wszystko, co ma związek z tym tragicznym miejscem, nie pozostaje im obojętne. Zwłaszcza ingerencje ze strony innych religii.
W Polsce po 1968 roku świat żydowski niemal zanikł. Z kilkumilionowej przed laty diaspory zostało raptem około 10 tysięcy ludzi. W większości były to osoby starsze, które u kresu życia już nie chciały szukać lepszego losu na obczyźnie. Z drugiej strony, polityka narodowościowa ówczesnych władz - poprzez zmniejszenie dotacji i większą kontrolę MSW - znacznie ograniczyła aktywność polityczno-społeczną mniejszości narodowych (w tym oczywiście żydowskiej).
Nieoczekiwanie wsparcie przyszło ze strony stowarzyszeń katolików świeckich, głównie środowiska „Tygodnika Powszechnego”, a także miesięczników „Znak” i „Więź”. Gazety publikowały na swoich łamach postanowienie drugiego Soboru Watykańskiego dotyczące kwestii Żydów, a także przybliżały historię i kulturę tego narodu. W ten nurt włączył się również warszawski Klub Inteligencji Katolickiej. Zaczęto organizować doroczne Tygodnie Kultury Żydowskiej połączone ze sprzątaniem żydowskiego cmentarza przy ulicy Okopowej. Organizowano spotkania z nielicznymi pozostałymi żydowskimi autorytetami, na przykład historykiem i pedagogiem Szymonem Danterem, pisarzem Julianem Stryjkowskim, poetami: Anną Kamieńską i Jerzym Ficowskim czy człowiekiem legendą Markiem Edelmanem.
Niestety, ta inicjatywa nie cieszyła się uznaniem Kościoła instytucjonalnego, na czele którego stał znany z nieprzychylnego stanowiska wobec Żydów prymas Stefan Wyszyński. Pewne ocieplenie stosunków na tej niwie nastąpiło dopiero po jego śmierci, kiedy stery w polskim Kościele objął mniej radykalny prymas Józef Glemp. Znaczącym gestem z jego strony było odprawienie uroczystej mszy świętej z okazji 40 rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim w kościele św. Augustyna na terenie byłego getta. Podobnie było w Krakowie, gdzie z tej okazji doszło do spotkania w bazylice Mariackiej kardynała Franciszka Macharskiego z przedstawicielami miejscowej gminy żydowskiej, z przewodniczącym Czesławem Jakubowiczem na czele.
Wkrótce jednak środowiska żydowskie weszły w konflikt z Kościołem katolickim. Z początkiem 1983 roku siostry karmelitanki z Poznania zwróciły się z prośbą do Urzędu do Spraw Wyznań o możliwość założenia klasztoru na terenie byłego obozu zagłady w Oświęcimiu. Prowokacyjny pomysł zakonnic, zważywszy na szczególny charakter tego miejsca, powinien wylądować w ministerialnym koszu. Jednak ekipa generała Wojciecha Jaruzelskiego, mająca wtedy na głowie niedawny stan wojenny, kryzys gospodarczy i odradzającą się opozycję, właśnie w Kościele katolickim widziała sojusznika na trudne czasy. Środowisko kościelne za udzielenie cichego poparcia władzy cieszyło się koneksjami ekonomicznymi - budownictwo sakralne ruszyło wtedy na niespotykaną dotychczas skalę. Dlatego i pomysł karmelitanek doczekał się akceptacji. Zakonnice na swoją siedzibę otrzymały od władz budynek starego teatru na terenie obozu. Obiekt ten, wybudowany przez Austriaków, jak i pozostały kompleks wojskowy, przeznaczony później przez Niemców na obóz koncentracyjny, miał pierwotnie służyć jako teatr wojskowy, ale nigdy tej funkcji nie pełnił. W czasie wojny Niemcy utworzyli tam magazyn, w którym przechowywali puszki z cyklonem B.
Klasztor zaczął funkcjonować z końcem 1985 roku, czyli posiłkując się terminologią kościelną, został 30 grudnia 1985 r. erygowany kanonicznie. Zaraz też została ogłoszona międzynarodowa zbiórka funduszy na remont klasztornego budynku pod wzniosłym hasłem: „Klasztor w Oświęcimiu w darze dla papieża”, dzięki czemu sprawa nabrała międzynarodowego rozgłosu. Nie trzeba było być zbyt lotnym w ocenie sytuacji, by odczytać to jako próbę zawłaszczania obozu przez Kościół katolicki. Tak też w większości oceniły tę inicjatywę społeczeństwa zachodnie.
Oczywiście pierwsze zaprotestowały środowiska żydowskie. Proponowały, skądinąd słusznie, aby zważywszy na ciężar gatunkowy tego miejsca oraz fakt, że ginęli tam przedstawiciele chyba większości wyznań na świecie, uczynić to miejsce wolnym od jakiejkolwiek symboliki religijnej. W kwestii oceny symboliki obozu w Auschwitz-Birkenau nastąpiło bowiem pewne zderzenie kulturowe. Jeśli bowiem dla społeczeństwa powiedzmy chrześcijańskiego miejsce to jest synonimem męczeństwa i wielkim martyrologicznym pomnikiem muzealnym, to dla Żydów ma aspekt bardziej duchowy. Dla nich jest to miejsce przeklęte, miejsce „milczenia Boga” w czasie, gdy mordowano Żydów. Na miejscu tym - ich zdaniem - powinno panować milczenie i nie wolno - tak jak na wszystkich cmentarzach żydowskich - stawiać żadnych świątyń czy budynków służących stałemu kultowi. Trafnie to zagadnienie odzwierciedlił katolicki dziennikarz Jerzy Turowicz: „W środku chrześcijańskiej ponoć Europy wymordowano 6 milionów Żydów. Zginęli w opuszczeniu i pośród obojętności świata, przy milczeniu Kościołów, milczeniu chrześcijan - poza wyjątkami. Świadomość wyzwania, którego milczącym świadkiem jest Oświęcim, musi wywoływać naszą szczególną wrażliwość na obawy i niepokoje Żydów”.
Przeciw lokalizacji klasztoru pojawił się jeszcze jeden argument. Mianowicie w roku 1978 na wniosek władz polskich cały kompleks obozowy w Oświęcimiu został przez UNESCO umieszczony na liście Światowego Dziedzictwa Kultury, co oznaczało, że na obszarze obozu nie wolno dokonywać żadnych zmian. W tej sytuacji przekazanie poteatralnego budynku na klasztor stanowiło naruszenie konwencji UNESCO. W tej sprawie międzynarodowa organizacja wiele razy interweniowała u polskich władz. O ile w polskim społeczeństwie żydowskie protesty zostały odebrane jako bezczelne mieszanie się "żydostwa" w wewnętrzne sprawy Polski, o tyle światowa opinia publiczna oceniała to zgoła odmiennie. Dlatego by ratować dobre imię Kościoła katolickiego - z Janem Pawłem II, który zachowywał bierność w tej sprawie, na czele - arcybiskup Brukseli kardynał Godfried Danneels, arcybiskup Lyonu kard. Albert Decourtray oraz metropolita paryski kard. Jean Maria Lustiger zwrócili się do środowisk żydowskich o podjęcie dialogu w celu rozwiązania konfliktu. Do spotkania obu stron doszło w 1986 roku w szwajcarskiej Genewie. Stronę kościelną oprócz wspomnianych kardynałów reprezentowali jeszcze kard. Macharski (ordynariusz archidiecezji, na terenie której znajdował się Oświęcim) oraz - co warte podkreślenia - Jerzy Turowicz, który jako jeden z niewielu katolików i Polaków zaprotestował przeciwko obecności karmelitanek na terenie obozu w Oświęcimiu. W skład delegacji żydowskiej wchodzili czołowi przedstawiciele świeckich i religijnych organizacji żydowskich zachodniej Europy. Po żmudnych rozmowach, 22 lutego 1987 roku, wypracowano wspólne stanowisko, które nazwano deklaracją genewską. Zgodnie z ustaleniami strona kościelna zobowiązała się wybudować w ciągu dwóch lat poza obszarem obozu ośrodek informacji, wychowania, spotkań i modlitwy, gdzie miały przenieść się karmelitanki. Hierarchowie przyrzekli również, że „nie będzie stałego miejsca kultu katolickiego na terenach obozów Auschwitz i Birkenau”.
Porozumienie genewskie wywołało oczywiście negatywne reakcje w polskiej społeczności katolickiej, a zwłaszcza samych karmelitanek, które ani myślały opuścić stary teatr. Polski Kościół też nie zamierzał się wywiązać ze swojego zobowiązania. Ponadto 26 lipca 1988 roku na żwirowisku należącym do feralnego klasztoru ustawiono krzyż. Inicjatorem kolejnego zarzewia konfliktu, który będzie ciągnął się latami (słynne 300 krzyży Świtonia - dop. red.), był proboszcz parafii św. Maksymiliana Męczennika w Oświęcimiu, brat biskupa rzeszowskiego Kazimierza Górnego, ks. Stanisław Górny. Swoją decyzję motywował tak: „Byli więźniowie prosili nas, księży, żeby to miejsce, znajdujące się poza obozem, uczcić symbolem wiary katolickiej. Siostry karmelitanki bose, znajdujące się już wówczas w oświęcimskim klasztorze od 1984 r., zgodziły się na ustawienie krzyża”. Środowiska kościelne próbowały deprecjonować żydowskie protesty jako bezpodstawne, gdyż ich zdaniem teren żwirowiska nie należał do obozu. Nic bardziej mylnego, obszar ten, choć faktycznie znajdował się za drutami, to jednak bezpośrednio wpisał się w obozową tragedię, był miejscem częstych egzekucji więźniów oraz ich katorżniczej pracy. A krzyż, który zaraz nazwano papieskim, pomimo żydowskich protestów stoi tam do dziś. Pokrętne stanowisko strony kościelnej powodowało irytację środowisk żydowskich. Doszło nawet do nieprzyjemnych incydentów, jak wtargnięcie na teren klasztoru grupy działaczy żydowskich pod przywództwem rabina Avrahama Weissa z Nowego Jorku, czy też delegacji Żydów belgijskich, która przed bramą klasztoru odczytała swój protest, dmąc przy tym w barani róg.
Zdarzenia te wywołały z kolei ostrą reakcję ze strony Józefa Glempa. 26 sierpnia 1989 roku przy okazji obchodów maryjnego święta na Jasnej Górze prymas w swojej homilii powiedział: „Kochani Żydzi, nie rozmawiajcie z nami z pozycji narodu wyniesionego ponad wszystkie inne i nie stawiajcie nam warunków niemożliwych do wypełnienia. Siostry karmelitanki, mieszkające obok obozu w Oświęcimiu, chciały i chcą być znakiem tej ludzkiej solidarności, która obejmie żywych i umarłych. Niedawno oddział siedmiu Żydów z Nowego Jorku dokonał napaści na klasztor w Oświęcimiu, wprawdzie nie doszło do zabójstwa sióstr lub zniszczenia klasztoru, bo zostali powstrzymani, ale nie nazywajcie napastników bohaterami”. Prymas wyraził też opinię, że umowa genewska musi być renegocjowana, gdyż osoby, które ją podpisały (w tym kardynał Macharski - dop. red.), były niekompetentne (sic!).
Wystąpienie to wywołało natychmiastowe reakcje kół żydowskich, jak również katolickich. Protestowało wiele kościelnych autorytetów, w tym kardynał Johannes Willebrands, szef papieskiej Komisji do spraw Stosunków z Żydami. Ostatecznie Glempa zmuszono do przeprosin, a polski Episkopat poparł przeniesienie karmelitanek do nowej siedziby. Problem jednak w tym, że siostry, mając poparcie części biskupów, nie zamierzały opuszczać terenu obozu. Przepychanki trwały jeszcze dobre parę lat, budząc spory niesmak w świecie, a Kościół pokazał, jak traktuje podjęte przez siebie zobowiązania. Sprawę załatwił dopiero ten, który mógł ją rozwiązać bardzo szybko - otóż papież JPII napisał w końcu do karmelitanek list, w którym nakazał im „z woli Kościoła” przenieść się „w inne miejsce w tym samym Oświęcimiu”. Co też z pokorą uczyniły...
Żydowskie wysepki
W latach 70. XX wieku społeczność żydowska w Polsce z wolna zaczęła się odradzać, ale były to jedynie nieśmiałe przejawy życia na ruinach dawnej świetności.
Po burzy antysemickich wydarzeń, których symbolem stał się marzec 1968 roku, pozostały jedynie zręby dawnej obecności, skupione w zasadzie w dwóch organizacjach świeckich: Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym Żydów w Polsce oraz Żydowskim Instytucie Historycznym. Ostał się również Związek Religijny Wyznania Mojżeszowego (żydowska gmina wyznaniowa), którego działalność - przy deklarowanej liczbie 2 tysięcy członków w skali kraju - była raczej marginalna. Wegetacja żydowskiej sfery publicznej spowodowana była również faktem, że wielu Polaków żydowskiego pochodzenia, pomnych niemiłych doświadczeń z przeszłości, obawiało się publicznej działalności. Żydowskie życie społeczno-kulturalne przeniosło się więc do mieszkań prywatnych, działając na poły w konspiracyjnych warunkach. Sporym problemem była również tzw. wyrwa pokoleniowa, gdyż pomarcową emigrację wybrali głównie ludzie młodzi, w kraju natomiast zostały osoby starsze, które nie były już zainteresowane budową nowego życia na obczyźnie.
Wydarzeniem, w którym zauważalny stał się wątek żydowski, było powstanie w 1976 roku pierwszej w miarę zorganizowanej opozycji w PRL, tzw. Komitetu Obrony Robotników. Środowisko to zrzeszało ludzi o różnych światopoglądach i życiowych drogach. Większość z nich miała pezetpeerowski rodowód, lecz byli tam również przedwojenni piłsudczycy, a także ortodoksyjni katolicy z księdzem Janem Zieją na czele. Jednak pomimo szerokiego pluralizmu główny nurt organizacji był raczej lewicowy, a niekiedy i antyklerykalny. KOR nierzadko krytykował Episkopat za nacjonalizm i nietolerancję. Na przykład w jednym z korowskich biuletynów prymasa Stefana Wyszyńskiego nazwano... ajatollahem.
Wśród twórców KOR-u nie zabrakło także działaczy żydowskiego pochodzenia, a spośród nich warto wymienić Anielę Steninbergową, prof. Edwarda Lipińskiego, Jana Lityńskiego, Ludwika Cohna, Piotra Naimskiego, a w późniejszym etapie: Adama Michnika, Seweryna Blumsztajna, Ludwika Dorna i Helenę Łuczywo. Mimo że nie byli to ludzie oficjalnie eksponujący swoją żydowskość lub utożsamiający się z żydowskimi organizacjami, to sukces polityczny KOR-u oraz powstała przy nim ciekawa inicjatywa, czyli Uniwersytet Latający, zachęciły raczkujące wtedy środowisko żydowskie do szerszego działania.
W ramach wspomnianego uniwersytetu grupa sympatyzujących z KOR-em naukowców prowadziła serię nielegalnych akademickich kompletów, najczęściej z historii najnowszej lub nauk społecznych, gdzie program nauczania był zgodny z linią opozycji i oczywiście odmienny od obowiązującego w oficjalnym szkolnictwie. Tym śladem poszła również inteligencja żydowska, organizując od 1979 roku w prywatnych mieszkaniach spotkania zaufanych osób ze swoich kręgów. Dominowały rozmowy na temat tradycji, historii, kultury i religii żydowskiej. Twórcami inicjatywy, którą nazwano Żydowskim Uniwersytetem Latającym, byli: Konstanty Gebert (obecnie publicysta „Gazety Wyborczej” i „Midraszu”) i Stanisław Krajewski (po 1989 roku zaangażowany w działalność wielu polsko-żydowskich organizacji). Działalność ŻUL-u trwała do wprowadzenia stanu wojennego i była zaczynem nowego żydowskiego życia w Polsce.
Jeżeli wielu polskich Żydów z sympatią odnosiło się do KOR-u, to kwestia ich poparcia wobec „Solidarności” nie była już tak oczywista. Pewną niechęć oraz złe skojarzenia budził w ramach związku radykalny nurt nacechowany silnymi emocjami narodowo katolickimi. Mimo wszystko we władzach „S” nie brakowało polityków żydowskiego pochodzenia, bo w ich skład wchodzili: Władysław Geremek, Karol Modzelewski, Antoni Zambrowski, AleksanderRozenfeld i wspomniani już Adam Michnik i Jan Lityński.
Duże zasługi w rozwoju podziemnej prasy mieli też polscy Żydzi, m.in. redaktor naczelny opozycyjnego pisma „Tygodnik Mazowsze” Helena Łuczywo oraz jej współpracownicy: Anna Bikont, K. Gebert, Edward Krzemień (obecnie redaktor naczelny witryny internetowej Gazeta.pl) i Ludwika Wujec (żona Henryka Wujca). Po okrągłym stole zespół redakcyjny „Tygodnika Mazowsze”, przy finansowej pomocy Wandy Rapaczyńskiej, zaangażował się w tworzenie „Gazety Wyborczej”. Rapaczyńska - wieloletnia prezes spółki Agora wydającej „GW” - w 1968 roku na fali wydarzeń antysemickich wyjechała (jeszcze jako Wanda Gruber) do Szwecji, a później USA, gdzie rozbłysły jej biznesowe zdolności (została wiceprezesem Citibanku). Za namową swojej bliskiej przyjaciółki Heleny Łuczywo oraz Michnika zdecydowała się na powrót do Polski, by zaangażować się w tworzenie „GW”.
Jednak większość osób skupionych w TSKŻ i ZRWM pozostała lojalna wobec ówczesnych władz. Zresztą, podczas rządów generała Wojciecha Jaruzelskiego stosunek władz do społeczności żydowskiej uległ pewnemu ociepleniu. W 1981 roku powstał finansowany z budżetu państwa Społeczny Komitet Opieki nad Cmentarzami i Zabytkami Kultury Żydowskiej, kierowany przez prof. Eryka Lipińskiego. W następnym roku na antenie Polskiego Radia, Związek Religijny Wyznania Mojżeszowego rozpoczął cykl audycji emitowanych z okazji żydowskich świąt, chociażby Paschy.
W 1983 roku z wielką pompą obchodzono 40. rocznicę powstania w getcie warszawskim. W uroczystościach udział wzięły najwyższe władze państwowe, które przy tej okazji chciały się propagandowo pokazać jako liberalne i wolne od antysemickich podejrzeń. Pokłosiem tego wydarzenia było wiele konferencji i wystaw artystycznych; nawiązano też współpracę z naukowcami z Izraela i Żydami z innych państw. A wymiernym efektem było utworzenie funkcjonującego do dziś Instytutu dla Studiów Polsko-Żydowskich na uniwersytecie w Oksfordzie.
W 1985 roku powstała z inicjatywy Zygmunta Nissenbauma (były więzień warszawskiego getta i obozów w Treblince oraz na Majdanku) fundacja imienia jego rodziny. Przez lata zajmowała się ona ratowaniem zabytków kultury żydowskiej w Polsce, między innymi cmentarzy, synagog i miejsc martyrologii (warszawski cmentarz na Bródnie, krakowska synagoga Remu, łódzka synagoga Reichertów), wydając na ten cel przeszło dziesięć milionów dolarów.
Istotnym gestem dla odrodzenia się społeczności żydowskiej w Polsce była zgoda władz na ponowną działalność organizacji charytatywnej amerykańskich Żydów - Joint. Z okazji wspomnianej rocznicy powstania w getcie władze państwowe oddały też gminie żydowskiej odremontowaną synagogę im. Zalmana i Rywki Nożyków w Warszawie. Wszystko to razem spowodowywało renesans żydowskiego życia duchowego i znaczne ożywienie działalności gminy wyznaniowej, do której zaczęli się garnąć ludzie młodzi.
Niestety, sporym problemem w dalszym ożywianiu religijnego życia pozostawał brak rabina. Mimo że z teologicznego punktu widzenia judaizmu rabin nie jest konieczny do sprawowania obrzędów, bo mogą je wykonywać sami wierni, to jego obecność gwarantuje fachowość wiedzy religijnej, poprawność wykonywania wszelkich obrzędów i oczywiście podnosi prestiż gminy. Środowisko religijne polskich Żydów rozpoczęło więc poszukiwania kandydata na ten zaszczytny w świecie żydowskim urząd. Szukano w Izraelu i USA, rozważano nawet wysłanie ze swojego grona chętnego do nauki w szkole rabinów w Budapeszcie, jednak wszystkie zabiegi były bezowocne. Potencjalnych kandydatów zniechęcała perspektywa działania w Polsce, kraju bądź co bądź o niestabilnej sytuacji polityczno-ekonomicznej i uchodzącym za antyseriiicki. Problem ten, o ironio, rozwiązały dopiero polskie władze podczas wizyty rządowego ministra do spraw wyznań, Władysława Loranca, w Izraelu. Tam - wspólnie z Zewulonem Hammerem, żydowskim ministrem do spraw religii - udało się znaleźć odpowiedniego kandydata. Wybrańcem został dawny obywatel polski pochodzący ze Zduńskiej Woli - rabin Pinchas Menachem Joskowicz, w czasie wojny więzień łódzkiego getta i obozu w Oświęcimiu.
Kres działalności Joskowicza w Polsce nastał z chwilą, kiedy podczas wizyty Jana Pawła II w Sejmie publicznie zrugał papieża za brak stanowiska w kwestii obecności pamiętnych krzyży na oświęcimskim żwirowisku: „Proszę, aby pan papież dał wezwanie do swoich ludzi, by także ten ostatni krzyż wyprowadzili z tego obozu” - powiedział Joskowicz. Słowa te ówczesne media nazwały wojną polsko-żydowską, a politycy od prawa do lewa prześcigali się w oskarżeniach piętnujących rabina. W konsekwencji, w kilka dni po tym zajściu, Joskowicz złożył swój urząd i wrócił do Izraela.
U schyłku epoki PRL żydowski związek wyznaniowy dysponował 17 domami modlitwy, a w większych miastach prowadził koszerne stołówki. Zatrudniał również dwóch kantorów, jednego rzezaka (rzeźnik dokonujący rytualnego uboju) i ośmiu szamesów (gospodarz bożnicy). Funkcjonująca gmina wyznaniowa czerpała spore profity z wystawiania certyfikatów koszerności. Według nieoficjalnych danych z warszawskiego Polmosu pobierała 100 tysięcy zł miesięcznie (miliard ówczesnych zł), a pół miliarda zł trafiało do kieszeni rabina Joskowicza za możliwość produkcji koszernej wódki. Jednak z przestrzeganiem wymogów judaizmu ortodoksyjnego bywało już różnie. Wspomniany wcześniej Krajewski mówił: „Prawie w żadnym prywatnym domu żydowskim w Polsce nie utrzymuje się koszerności. Zresztą większość Żydów ma nieżydowskich małżonków i nie prowadzi koszernej kuchni. Ludzie, którym naprawdę na tym zależy, nie mieszkają w Polsce”.
Jednym z najważniejszych obrzędów żydowskiej religii jest beńt mila, czyli obrzezanie, które według wierzeń wprowadza chłopca w przymierze z Abrahamem. Dokonuje się go zazwyczaj osiem dni po narodzinach. Nadaje się wówczas dziecku hebrajskie imię (może być inne niż metrykalne, dlatego Żydzi często posługują się dwoma imionami), które jest później używane we wszystkich ceremoniach i dokumentach religijnych. Ponieważ w Polsce oficjalnie nie ma mohela, czyli funkcjonariusza religijnego dokonującego aktu obrzezania, rodzice musieli zwykle jeździć za granicę, aby zrobiono to w którejś z tamtejszych klinik. Wyjazd najczęściej finansowała fundacja Ronalda Laudera, ambasadora Stanów Zjednoczonych w Austrii. Ten milioner prowadził szeroką akcję wspierającą Żydów w Europie Wschodniej. To dzięki niemu, między innymi, powstało w Polsce żydowskie szkolnictwo. Z uwagi na wrastające w ostatnich latach pragnienie dokonania konwersji na judaizm mohela zaprasza się do Polski i tu wykonuje on zabieg w jednej ze specjalnie przygotowanych klinik.
Nowy rozdział
Rok 1989 i związane z nim przemiany polityczne w Polsce otworzyły nowy rozdział w życiu społeczności żydowskiej. III RP już od zarania hołdowała wszelkim związkom wyznaniowym, więc nic dziwnego, że to religijne środowiska żydowskie zaczęły odgrywać wiodącą rolę w życiu tej mniejszości.
W obliczu nowej rzeczywistości wynikłej z ustaleń okrągłego stołu zamieszkujące Polskę grupy etniczne i religijne mogły bardziej otwarcie manifestować swoją tożsamość i odmienność. W efekcie tradycja i kultura żydowska szerzej zagościły w polskiej sferze publicznej. Jednak specyfiką tego okresu było wysunięcie się na pierwszy plan żydowskich środowisk religijnych, które, tak jak inne grupy wyznaniowe, korzystały z ekspansji politycznej Kościoła katolickiego. Ten zaś niczym taran szedł przez polskie prawodawstwo, uzyskując kolejne przywileje.
Jeszcze przed wyborami czerwcowymi w 1989 roku Sejm uchwalił tzw. ustawy majowe, które kończyły prowadzenie polityki wyznaniowej przez polskie władze, co w praktyce oznaczało zakończenie kontroli i ingerencji państwa w sprawy Kościołów oraz umożliwienie im swobodnej działalności.
Naturalnie przyczyniło się to do ożywienia także żydowskiego życia religijnego, nad którym pieczę sprawował Związek Religijny Wyznania Mojżeszowego, przemianowany w 1991 roku na Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP. Na jego czele stanął Paweł Wildstein, a zastępcą został Ignacy Akerman. Następnie, podążając drogą wytyczoną przez Kościół katolicki, ZGWŻ ogłosił się kontynuatorem działalności przedwojennych gmin żydowskich i zażądał od Skarbu Państwa zwrotu żydowskiego majątku. Zaowocowało to - po ustawie z roku 1997 – znacznym wzbogaceniem się tej organizacji, która obecnie dzieli się na dziewięć gmin mających niezależną osobowość prawną i dziewięć filii.
Bardziej precyzyjnie sytuacja Żydów w Polsce została określona w lutym 1997 r., kiedy Sejm III RP (koalicja SLD-PSL) uchwalił ustawę o stosunku państwa do żydowskich gmin wyznaniowych. Dokument gwarantował ZGWŻ szeroką autonomię, prowadzenie własnego szkolnictwa, możliwość działalności charytatywnej, szerokie ulgi celne i podatkowe oraz zagwarantował jej członkom zwolnienie z pracy lub nauki w czasie szabatu (sobota) i głównych świąt żydowskich. Ustawodawca dopuścił również możliwość zwrotu nieruchomości, które 1 września 1939 roku były w posiadaniu gmin żydowskich (dotyczyło to ok. 6 tysięcy obiektów).
Ociepliły się także kontakty Polski i Izraela, przedtem chłodne wskutek zerwania w 1967 roku stosunków dyplomatycznych. W lutym 1990 roku ponownie otworzono w Warszawie ambasadę Izraela, a rok później ówczesny prezydent Lech Wałęsa gościł z oficjalną wizytą w tym kraju. W swoim przemówieniu w Knesecie, izraelskim parlamencie, nawiązał do wielowiekowej wspólnej historii Polaków i Żydów oraz przeprosił za krzywdy doznane przez Żydów z rąk Polaków. Jednym z efektów tej wizyty było założenie w Tel Awiwie Fundacji Polonica, dbającej o ślady polskości na terenie Izraela, a na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie utworzono Katedrę Historii i Kultury Polskiej, gdzie pierwszym polskim wykładowcą został prof. Jacek Woźniakowski. Analogicznie na uniwersytetach: Warszawskim, Jagiellońskim i Wrocławskim powstały żydowskie programy akademickie.
W 1992 roku gościł w Polsce izraelski prezydent Chaim Herzog, a w kwietniu następnego roku w uroczystościach 50 rocznicy powstania w getcie warszawskim uczestniczył premier Icchak Rabin.
Nowa sytuacja przyczyniła się do odrodzenia żydowskiego życia społeczno-kulturalnego. Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać nowe organizacje, między innymi Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Izraelskiej, Polsko-Amerykańsko-Izraelska Fundacja do Spraw Promocji i Kultury „Szalom” oraz krakowskie Centrum Kultury Żydowskiej - ogólnodostępna placówka kulturalna zajmująca się wszechstronną promocją oraz celebracją judaizmu i, co ważne, nieograniczająca się do macierzystego środowiska, lecz będąca miejscem otwartym dla wszystkich chętnych. CKZ organizuje różnorakie spektakle teatralne, koncerty i najbardziej rozpoznawalną imprezę - Festiwal Kultury Żydowskiej słynący z plenerowego koncertu muzyki klezmerskiej „Szalom na Szerokiej”, odbywającego się co roku w czerwcu na krakowskim Kazimierzu.
W Warszawie również działa Centrum Informacyjno-Edukacyjne Kultury Żydowskiej. A przede wszystkim powstałe w 2005 roku dzięki środkom publicznym Muzeum Żydów Polskich. Na mapie żydowskiej kultury nie może zabraknąć również Łodzi z Towarzystwem Inicjatyw Społecznych oraz Festiwalem Czterech Kultur.
Tymczasem nowa rzeczywistość unaoczniła Polakom fakt, że kraj uważany dotychczas za jednolity narodowościowo zamieszkują również inne społeczności kulturowo-etniczne. Postawiło to wyzwania skłaniające do przewartościowania dotychczasowej wizji własnego, rzekomo homogenicznego społeczeństwa i do zaakceptowania faktu różnorodności kulturowo-społecznej. Nie zawsze to było proste, bo choć nowy ustrój przyszedł do Polski na fali wolnościowych postulatów i humanistycznych wartości oraz zestawianych na każdym kroku niezbywalnych praw człowieka, to w relacjach polsko-żydowskich pojawiły się szybko punkty zapalne.
Jednym z pierwszych takich konfliktów była kwestia zdefiniowania, a następnie upamiętnienia zbrodni w Jedwabnem. W lipcu 1941 roku polscy mieszkańcy tej podlaskiej miejscowości zamordowali 340 swoich żydowskich sąsiadów. Wprawdzie w maju 1949 roku przed sądem w Łomży odbył się proces osób biorących udział w pogromie i zapadły nawet wyroki, ale pomimo bezspornych winnych w latach PRL ustawiono w Jedwabnem pomnik z napisem: „Miejsce kaźni ludności żydowskiej. Gestapo i żandarmeria hitlerowska spaliła żywcem 1600 osób. 10 VII 1941 roku”.
Po 1989 roku sprawa zbrodni w Jedwabnem na nowo odżyła - głównie za sprawą książki Jana Tomasza Grossa pt. „Sąsiedzi”. Ostatecznie w 60 rocznicę tych wydarzeń podczas ceremonii przed pomnikiem ofiar prezydent RP Aleksander Kwaśniewski powiedział: „Z powodu tej zbrodni winniśmy błagać o przebaczenie cienie zmarłych i ich rodziny; każdego skrzywdzonego. Dzisiaj, jako człowiek, jako obywatel i jako prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, przepraszam. Przepraszam w imieniu swoim i tych Polaków; których sumienie jest poruszone tamtą zbrodnią (...)". Postawa ta spotkała się ze sprzeciwem wielu prawicowych środowisk, m.in. braci Kaczyńskich.
Generalnie zjawisko antysemityzmu, które w Europie odchodzi we wstydliwie skrywaną przeszłość, w Polsce przetrwało, i to głównie w umysłach niektórych prawicowych polityków oraz za murami katolickich świątyń. Posiłkując się tezą socjologa profesora Ireneusza Krzemińskiego, można założyć, że „ten, kto prezentuje postawy antysemickie, w 90 proc. przypadków wyznaje też narodowo-katolickie przekonania o specjalnym wybraństwie narodu polskiego i prawie na pewno jest zwolennikiem PiS, ziobrystą albo zwolennikiem skrajnego ruchu narodowego”.
Powszechnie znane są antysemickie i ksenofobiczne popisy środowiska Radia Maryja, ale nie tylko. Na przykład nieżyjący już znany gdański ksiądz Henryk Jankowski przykuwał uwagę mediów swymi szopkami bożonarodzeniowymi, które opatrywał napisem: „Żydzi zabili Pana Jezusa i Proroków i nas także prześladują”, lub zrównywał gwiazdę Dawida ze swastyką. Również wielu wyższych hierarchów kościelnych nie kryje swojego nieprzychylnego stanowiska wobec Żydów, co przychodzi im tym łatwiej, że nawet sam guru katolicyzmu w Polsce, prymas Stefan Wyszyński, dał przed laty taki popis antysemityzmu, jakiego nie powstydziliby się twórcy norymberskich traktatów (sugerował, że mordy rytualne na dzieciach mogły być prawdą). Sporej dawki antysemityzmu dostarczają polskiemu życiu publicznemu także prawicowi intelektualiści - na przykład Stanisław Michalkiewicz, Jerzy Robert Nowak, Ryszard Bender czy Rafał Ziemkiewicz, który w specyficzny sposób wprowadził młodych ludzi w świat Holocaustu. Podczas spotkania ze studentami prawa spytał ich przekornie, czy nie czują się ograniczani przez rozmaite sitwy, które nie pozwalają im pracować w zawodzie. Kiedy tamci odpowiedzieli, że tak, w odpowiedzi usłyszeli: „To wyobraźcie sobie, że te wszystkie sitwy tworzą Żydzi. A jesteście przed Holocaustem i nienawidzenie Żydów nie jest złe. Jest modne. Wszyscy nienawidzą Żydów” (sic!).
Na wypowiedź w podobnym tonie można się natknąć w wydanej niedawno książce „Na przełomie dziejów”, gdzie uwagę przykuwa wyrazisty fragment autorstwa endeckiego publicystyJózefa Górskiego: „Patrzałem na zagładę Żydów w Polsce z dwóch różnych punktów widzenia, między którymi była przepastna antynomia: jako chrześcijanin i jako Polak. Jako chrześcijanin nie mogłem nie współczuć mym bliźnim (...). Jako Polak patrzyłem na te wypadki inaczej. Hołdując ideologiiDmowskiego, uważałem Żydów za wewnętrznego zaborcę, i to zawsze wrogo do kraju diaspory nastawionego. Toteż nie mogłem nie żywić uczucia zadowolenia, że się tego okupanta pozbawiamy, i to rękami nie własnymi, ale drugiego, zewnętrznego zaborcy (...). Nie mogłem ukryć uczucia zadowolenia, gdy przejeżdżałem przez odżydzone nasze miasteczka i gdy widziałem, że ohydne, niechlujne żydowskie rudery z nieodłączną kozą przestały szpecić nasz krajobraz. Zapytany przezThurma (urzędnika niemieckiego, z którym akurat autor był w podróży) - czy Polacy postrzegają uwolnienie się od Żydów jako błogosławieństwo? - odpowiedziałem: »Gewiss« - jasne - będąc przeświadczony; iż jestem wyrazicielem opinii przygniatającej większości mych rodaków”.
Nie mogą zatem dziwić zgodne wyniki badań większości komisji analizujących problem zamieszkujących Polskę mniejszości narodowych i etnicznych, że Żydzi są w Polsce grupą społeczną najbardziej narażoną na agresję.
Dolina krzyży
Władze III RP pozostawały zupełnie bezradne wobec kwestii będących na styku religii żydowskiej, Kościoła i polityki. Tak naraziły na szwank reputację Polski na arenie międzynarodowej.
W 1979 roku gościł w Oświęcimiu papież Jan Paweł II. Tradycyjnie odprawił mszę i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pozostał po nim wielki krzyż, którego przykościelni janczarzy za nic nie pozwolili ruszyć. Wywołało to zrozumiały protest wielu środowisk, gdyż powszechnie uważano, że teren byłego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu jako niemy świadek unikatowej w skali świata tragedii winien zostać wolny od jakichkolwiek symboli religijnych. Najboleśniej problem krzyża i na dodatek obecności tam klasztoru sióstr karmelitanek dotknął społeczność żydowską, która poniosła tam największą ofiarę krwi. „W doświadczeniu europejskich Żydów chrześcijaństwo przygotowało grunt pod Zagładę. Ten krzyż w Auschwitz to w naszych oczach znak prześladowców; nie ofiar; wzniesienie go na cmentarzu żydowskich ofiar chrześcijańskiej Europy nas znieważa. Słowa te należy traktować jak najbardziej dosłownie” - pisał na łamach „Gazety Wyborczej” Dawid Warszawski.
Początkowo protesty Żydów, którzy obwiniali zwierzchników Kościoła katolickiego o próbę duchowego zawładnięcia obozem (dla Żydów ten obszar jest wielkim cmentarzyskiem i jakiekolwiek symbole religijne są według nich obrazą Boga), pozostawały bez echa. Wprawdzie w 1987 roku przedstawiciele Kościoła na konferencji w Genewie zdeklarowali się usunąć z terenu obozu religijne symbole, jednak słowa nie dotrzymali. Dlatego 17 sierpnia 1994 w Oświęcimiu doszło do manifestacji amerykańskich Żydów pod przewodnictwem nowojorskiego rabina Avrahama Weissa. Najpierw poobklejano kościół Matki Bożej Królowej Polski, gdzie w czasie wojny mieściła się komendantura obozowa, plakatami z tekstem niezrealizowanej umowy genewskiej, a następnie protestujący przenieśli się pod feralny klasztor karmelitanek, gdzie protestowali przeciwko obecności papieskiego krzyża na żwirowisku. Przybyłym dziennikarzom rabin Weiss oznajmił, że „zamienianie najbardziej przerażających miejsc zagłady w kościoły i stawianie olbrzymich krzyży jest absolutnie nie do przyjęcia”.
Żydowska manifestacja spotkała się z wielkim oburzeniem większości polskiego społeczeństwa. Pojawiły się głosy, że znowu „Żydzi się u nas panoszą”, a w kwietniu 1996 roku grupa około stu skinów zorganizowała na terenie obozu legalną (!) manifestację, gdzie przy chórze antysemickich okrzyków i faszystowskich gestów domagała się pozostawienia tam papieskiego krzyża. To kompromitujące Polskę wydarzenie spotkało się z reakcją na świecie, w kilku miastach doszło do protestów przed polską ambasadą, a w Rzymie próbowano podpalić biuro polskiego radcy handlowego.
Mimo wielu protestów w świecie polskie władze, uległe wobec rodzimych środowisk katolickich, nie wiedziały, co począć z papieskim krzyżem na terenie obozu. I co gorsza, wysuwały sprzeczne komunikaty. Najpierw minister ds. kontaktów z diasporą żydowską Krzysztof Śliwiński oświadczył: „Krzyż, przy którym Jan Paweł II odprawił Mszę św. w Oświęcimiu w 1979 r., a który stoi obecnie na terenie dawnego klasztoru karmelitanek, tuż obok obozu koncentracyjnego, zostanie niedługo przeniesiony”, a niedługo później Wiesław Walendziak, szef kancelarii premiera Jerzego Buzka, zakomunikował: „Jeśli krzyż - który, formalnie rzecz biorąc, stoi poza terenem obozu - przeszkadza, to niebawem może zacząć się dyskusja, czy na terenie miasta Oświęcim w ogóle mogą stać kościoły. Oczekuję od przyjaciół Żydów uszanowania uczuć religijnych katolików”.
Środowiska żydowskie wielokrotnie zwracały się z prośbą o zajęcie stanowiska do samego premiera Buzka, który jednak schował głowę w piasek. Pojawiały się też głosy rozsądku, jak choćby księdza Stanisława Musiała, który powiedział: „Oświęcimski Krzyż ustawiono po cichu, w pośpiechu, metodą konspiracyjną, a intencją tych, którzy go tam postawili, było nadanie temu skrawkowi ziemi i przyległemu doń klasztorowi statusu sakralnej nietykalności. A przeniesienie krzyża ze żwirowiska w inne miejsce nie byłoby w żaden sposób profanacją tego symbolu religijnego”. Stanowisko kościelne należało jednak do prymasa Józefa Glempa, który autorytarnie stwierdził, że „w Oświęcimiu krzyż stał i będzie stał” oraz że „nie może być on przedmiotem przetargów, bo on jest pośród ludzi wierzących, którzy doświadczyli krzyża jako zbawienia”.
Dalszą kulminacją tej farsy była akcja stawiania krzyży zainicjowana przez Kazimierza Świtonia, peerelowskiego opozycjonistę. W sumie postawiono ich tam około 300.
Tym kuriozalnym wydarzeniom, narażającym na szwank prestiż Polski, towarzyszyły protesty wielu światowych organizacji, między innymi UNESCO, Kongresu USA, Centrum Szymona Wiesenthala, czy Instytutu Yad Vashem, który wystosował do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, premiera Buzka i marszałek senatu Alicji Grześkowiak oficjalny list protestacyjny: „Jest to prowokacja i pogwałcenie porozumienia międzynarodowego, według którego w tym miejscu nie będzie się umieszczać żadnych symboli religijnych, ideologicznych i politycznych”. Sprawa feralnego krzyża i wcześniej klasztoru karmelitanek znacznie pogorszyła stosunki Polski z Izraelem. To właśnie na kanwie tych wydarzeń izraelski premier Icchak Szamir powiedział swoje słynne słowa, które zaważyły na relacjach polsko-żydowskich: „Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki”. Żenujące sceny z oświęcimskiego żwirowiska opatrzone odpowiednim komentarzem gościły w największych światowych serwisach informacyjnych.
Jak się też okazało, ta wojenka na krzyże miała dla Polski również bardziej pragmatyczne konsekwencje. Otóż amerykańska organizacja - „Shalom International” - skupiająca ponad 500 organizacji żydowskich z całego świata wezwała do międzynarodowej akcji ekonomicznego i politycznego bojkotu Polski. Trudno ocenić, jakie w związku z tym straty poniosła odradzająca się po transformacji ustrojowej polska gospodarka, w każdym razie lawinowo ruszyły wtedy pozwy stowarzyszeń żydowskich oraz osób fizycznych o zwrot dawnego żydowskiego majątku w Polsce.
Tymczasem na żwirowisku kolejne krzyże wyrastały jak grzyby po deszczu, a 15 sierpnia 1998 r. (święto maryjne) księża z Bractwa św. Piusa X (lefebryści) Edward Wesołek i Karl Stehlin odprawili uroczystą mszę, podczas której ustawiono niewiele mniejszy od papieskiego kolejny krzyż. Zaangażowanie się w ten problem ekskomunikowanego w 1988 roku przez Jana Pawła II Bractwa Piusa X całą sprawę dla polskiego Kościoła mocno komplikowało. Z uwagi na fakt, że według niektórych wersji lefebryści mieli chrapkę na przejęcie środowiska i struktur Radia Maryja, w Episkopacie zapaliło się czerwone światło. Niedługo potem Rada Stała Episkopatu Polski wydała stanowisko: „Samowolne stawianie krzyży na żwirowisku nosi znamiona prowokacji i jest niezgodne z powagą należną temu szczególnemu miejscu”. Dodatkowo prymas Glemp częściowo zmienił stanowisko i dał przyzwolenie na usunięcie krzyży z terenu obozu, oczywiście oprócz papieskiego, gdyż ten był... poświęcony. Słowa Glempa obudziły również prezydenta Kwaśniewskiego, który wreszcie raczył zauważyć, że ten żałosny konflikt wokół krzyży rujnuje dobry wizerunek Polski w świecie. Oczywiście pan prezydent docenił „dobrą wolę” kleru: „Stanowisko Episkopatu, uważam za wydarzenie o wielkim znaczeniu. Jednoznaczność tego oświadczenia ma rzeczywiście wielką wagę”...
Stanowisko w tej sprawie zajęli również polscy intelektualiści, najwyraźniej zażenowani poczynaniem polskich władz, i napisali list do premiera Buzka: „Sprawa krzyży nie przestaje niepokoić Polaków; obrażać Żydów, zaprzątać światową opinię. Jest to tym bardziej zdumiewające, że na przeniesienie krzyży wyrazili zgodę biskupi (...)". Pod tekstem widniały podpisy między innymi Józefa Gierowskiego, Czesława Miłosza, Władysława Stróżewskiego, Wisławy Szymborskiej i Jerzego Turowicza.
Odpowiedź „żwirowiska” ze Świtoniem na czele mogła być tylko jedna: kolejna uroczysta msza i następne krzyże. Także lefebryści nie zamierzali ustępować. W wywiadzie dla „Tygodnika Siedleckiego” ksiądz Stehlin powiedział: „Nie byłoby problemu krzyży oświęcimskich, gdyby Kościół trwał przy wiekowej Tradycji. Podczas sporu o Karmel oświęcimski pod naciskiem środowisk żydowskich nie tylko usunięto siostry, ale także Najświętszy Sakrament! Dopiero teraz okazuje się, mówił o tym bp Rakoczy, że w umowie genewskiej podpisanej przez kard. Lustigera, kard. Macharskiego i red. Turowicza zawarto klauzulę o usunięciu krzyża papieskiego”.
Polskie władze z premierem Buzkiem na czele, mając przyzwolenie biskupów, dopiero po roku zdecydowały się wreszcie rozwiązać ten problem. Najpierw minister Janusz Tomaszewski wydał rozporządzenie o ochronie byłych niemieckich obozów zagłady, które pozwalało na przejęcie przez państwo kontroli nad żwirowiskiem. Świtoń, czując, co się święci, wywiesił na bramie żwirowiska ostrzeżenie, że zaminował teren. I wtedy do akcji wkroczyła policja, która znalazła na miejscu schowaną torbę, a w niej 4,5-woltową baterię, antenę, zapalnik i cztery laski petard. Według oceny zastępcy naczelnika oświęcimskiej komendy powiatowej policji Roberta Chowańca konstrukcja zagrażała życiu lub zdrowiu ludzi. Na tej podstawie udało się aresztować Świtonia, za którego zaraz poręczyli senatorowie Zbigniew Romaszewski i Wiesław Chrzanowski.
Wreszcie 28 maja 1999 roku nad ranem na żwirowisko przyjechało dwustu żołnierzy z Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych. Z krzyżowej doliny pozostał jedynie papieski krzyż i figurka Matki Boskiej. Pozostałe krzyże załadowano na wojskowe samochody i przewieziono do oddalonego o kilka kilometrów klasztoru Franciszkanów w Harmężach.
Po kilku dniach metropolita bielsko-żywiecki biskup Tadeusz Rakoczy zwrócił się z prośbą do właścicieli, aby zabrali z Harmęży swoje krzyże, jednak - jak się okazało - na apel biskupa nie odpowiedziała ani jedna osoba.
Odrodzenie
Mimo że społeczność żydowska w Polsce szacowana jest jedynie na 20 tysięcy osób, to jednak jej obecność w przestrzeni publicznej jest coraz bardziej zauważalna.
Koniec epoki PRL-u zakończył ingerencję państwa w działalność mniejszości narodowo-etnicznych oraz związków wyznaniowych. I choć ustały obawy ze strony wszechwładnego państwa penetrującego wszelkie dziedziny życia, to hamulcem w rozwoju wspólnoty żydowskiej stały się ponownie budzące się w społeczeństwie polskim przejawy antysemityzmu.
Według Raportu Mniejszości przeprowadzonego w 2011 roku przez Fundację Wiedza Lokalna Żydzi są grupą społeczną najbardziej spośród wszystkich grup etnicznych w Polsce narażoną na agresję. Podobne wyniki pokazał ubiegłoroczny (2013) Polski Sondaż Uprzedzeń, z którego jasno wynikało, że 1/5 Polaków uważa, że Żydzi w przeszłości dokonywali mordów rytualnych. Antysemityzm w Polsce wcale nie zanikł, zwłaszcza ten najbardziej prymitywny, rodem z piłkarskich stadionów. Do rzadkości nie należą też dewastacje żydowskich cmentarzy czy wulgarne napisy na murach. Zdarzają się też poważniejsze przypadki, jak podpalenie w lutym 1997 roku w Warszawie jedynej czynnej stołecznej synagogi (im. Nożyków).
Wciąż działają też tropiciele wszelkiej żydowskości, która w ich mniemaniu ma zniszczyć Polskę i katolicką wiarę. Jak na razie ich orężem jest głównie internet, w którym zamieszczają wykaz osób publicznych z ich rzekomymi wcześniejszymi żydowskimi nazwiskami. Gorzej, jeśli wśród tych fanatycznych tropicieli „garbatych nosów” można dostrzec osoby sprawujące funkcje publiczne, jak na przykład wielkopolski działacz PiS i szef kaliskich struktur „Solidarności” Jan Mosiński.
Są też bardziej kuriozalne inicjatywy, na przykład działalność rzeszowskiej lekarki ginekolog Haliny Wróbel, która wysnuła teorię, że osoby posiadające w numerze PESEL cyfry 7, 2 i 9 (prefiks kodu kreskowego produktów pochodzących z Izraela) z pewnością są Żydami. Dane tych osób, pochodzące często z dokumentacji medycznej (sic!), pani doktor zamieszczała z odpowiednim komentarzem na prowadzonym przez siebie portalu internetowym. W kręgu podejrzeń były również osoby, których przodkowie z protestantyzmu przeszli na katolicyzm, gdyż wielu z nich na pewno wcześniej było wyznania mojżeszowego, a zrobili to tylko po to, aby zatrzeć wszelkie ślady i utrudnić identyfikację.
Mimo wszystko Polska jest jednym z nielicznych krajów na świecie, w którym żydowska społeczność stopniowo się powiększa. W dużej mierze wynika to z faktu odkrywania żydowskich korzeni i powrotu do judaizmu przez młodych ludzi (często w trzecim pokoleniu). Na przykład dziennikarz TVN Andrzej Morozowski odkrył w domu jako młody chłopak dokumenty z „dziwnymi” imionami dziadków (Juda Mozes), a rodzice wytłumaczyli mu, żeby ze sprawą zbytnio się nie afiszował. Dopiero na studiach spotkał koleżankę, która miała podobne doświadczenie: „Zrobiło się raźniej, zdecydowałem się na coming out wśród znajomych. Reakcje były pozytywne, nawet bardzo. Z czasem mówienie o żydowskich korzeniach stało się u mnie rodzajem młodzieńczego lansu” - przyznał dziennikarz.
Jednak polscy Żydzi to w większości na ogół ludzie starsi, ze średnią wieku ponad 60 lat. Zamieszkują głównie Warszawę, Kraków, Łódź, Wrocław, Katowice, Szczecin, Bielsko-Białą i Legnicę. Jak już wspomnieliśmy, ich populacja szacowana jest na około 20 tysięcy, jednak pojawiają się i inne liczby, na przykład według Centrum Mojżesza Schorra oficjalne dane mogą być sporo zaniżone, gdyż dotyczą członków gmin wyznaniowych, a przecież nie wszyscy obywatele polscy narodowości żydowskiej są religijni. Centrum ocenia, że Polskę może zamieszkiwać nawet 100 tys. Żydów, spośród których 30-40 tys. jest w bezpośredni sposób związanych z kulturą bądź religią żydowską.
Pewnym powrotem do żydowskiej tradycji jest dominująca pozycja związków wyznaniowych - w przeciwieństwie do okresu PRL, kiedy pierwsze skrzypce na żydowskiej scenie odgrywało Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów (TSKŻ). Obecnie działa w Polsce 20 żydowskich gmin wyznaniowych, z których siedem posiada synagogi, a reszta - domy modlitwy. Najprężniej gminy działają w Warszawie, Łodzi, Krakowie i we Wrocławiu. W 2008 roku powstał w Łodzi Rabinat Rzeczypospolitej Polskiej (pierwsza naczelna rada rabinacka od czasów międzywojnia), zatrudniający obecnie dziewięciu rabinów, a do zadań tej rady należy kierowanie gminami wyznaniowymi, rozstrzyganie sporów religijnych oraz wytyczanie standardów dotyczących żydowskiej ortodoksji.
W naszym kraju działa również Karaimski Związek Religijny. Jesteśmy jednym z nielicznych w świecie miejsc, gdzie istnieje nawiązujący do religii mojżeszowej karaimizm. Wspólnota posiada w naszym kraju trzy gminy wyznaniowe, dwóch duchownych i około 200 wiernych. Ciekawym zjawiskiem jest również Związek Postępowych Gmin Żydowskich - Beit Polska - który jak na żydowską tradycję jest nowatorski, bo kieruje nim kobieta, Małgorzata Lubińska, a jednym z zatrudnionych tam rabinów jest pierwsza w Polsce kobieta na tym stanowisku - Tanya Segal (od 2009 r.).
Niedługo po powstaniu tego związku dominujący na tej niwie Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich w Polsce (ZGWŻ) wystąpił z wnioskiem do MSWiA o cofnięcie rejestracji dla Beita jako związku wyznaniowego. Decyzję tę przewodniczący ZGWŻ Piotr Kadlcik tłumaczył tym, że „postępowi” „uzurpują sobie prawo do funkcjonowania jako gmina żydowska; gdyż zgodnie z tradycją żydowską, która ciągle obowiązuje, w danym mieście może działać tylko jedna gmina żydowska. Tak jak w dzielnicy Bemowo nie może być dwóch urzędów dzielnicowych, tak w danym mieście nie może być dwóch gmin żydowskich”. Ostatecznie jednak 30 lipca 2009 roku Beit został wpisany do rejestru kościołów i innych związków wyznaniowych. Obecnie (2014) prężnie działająca gmina zrzesza 500 wyznawców, a ciekawostką z jej działalności są ogólnodostępne koncerty muzyki żydowskiej, organizowane w krakowskiej synagodze Tempel.
Obok religijnych przejawów żydowskiego życia działa również jego nurt świecki. Szacuje się, że około 10 tysięcy polskich Żydów bierze czynny udział w życiu społecznym skupionym w rozmaitych żydowskich instytucjach. Tu na plan pierwszy wysuwa się działające przez cały okres PRL wspomniane TSKŻ, na czele którego stoi znany aktor i reżyser - Artur Hofman. Organizacji tej wprawdzie daleko do swojej dawnej świetności (sprzed 1968 roku), kiedy TSKŻ był znaczącą siłą polityczno-społeczną i numerem jeden na żydowskiej mapie Polski, jednak i dziś prowadzi szeroką działalność kulturalno-oświatową. Posiada też własny ośrodek szkoleniowo-wypoczynkowy „Sródborowianka” koło Otwocka. Organizacja ta przynależy również do Europejskiego i Światowego Kongresu Żydów.
Kilkanaście lat temu przy wsparciu wielu instytucji odrestaurowano Kazimierz, czyli dawną dzielnicę żydowską, która dziś jest jedną z głównych krakowskich atrakcji turystycznych, a zarazem areną wielu żydowskich imprez kulturowych, z których najbardziej znane to plenerowy festiwal „Szalom na Szerokiej” oraz krakowska noc Synagog. Konkurować z nimi może organizowany corocznie w stolicy Festiwal Kultury Żydowskiej „Warszawa Singera”, upamiętniający polsko-żydowskiego pisarza noblistę Izaaka Singera. Sama impreza w pewien artystyczny sposób przenosi uczestników w nastrój przedwojennej, żydowskiej Warszawy.
W Warszawie działa też Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma, który pełni rolę kustosza i strażnika historii i kultury Żydów polskich. Instytut był również inicjatorem powstania warszawskiego Muzeum Żydów Polskich. Swoją siedzibę w stolicy ma również Teatr Żydowski im. Estery Racheli i Idy Kamińskich.
Wydawane są żydowskie czasopisma, na przykład bardzo poczytny dwumiesięcznik „Midrasz” czy „Słowo Żydowskie” jako kontynuator ukazującej się przez lata najpopularniejszej żydowskiej gazety „Fołks Sztyme” („Głos Ludu”, organ prasowy TSKŻ), czy też religijne pismo „Almanach”.
W lutym 1994 roku w Warszawie wznowił działalność najsłynniejszy reprezentant przedwojennego żydowskiego sportu - Żydowski Klub Sportowy Makabi, w którym rozpoczęły działalność trzy sekcje: szermierki, karate oraz brydża sportowego.
W tym miejscu warto też wspomnieć o Wrocławiu i tamtejszych żydowskich wydarzeniach kulturalnych, których sercem jest synagoga pod Białym Bocianem, gdzie odbywają się rozmaite koncerty muzyki synagogalnej oraz klezmerskiej, a także spektakle teatralne oraz zyskujący coraz większą popularność Festiwal Kultury Żydowskiej „Simcha”.
Kilka lat temu reaktywowano też polską filię B’nai B’rith (BBI, z hebr. - Synowie Przymierza), najstarszej żydowskiej organizacji na świecie o tendencjach syjonistycznych, której celem jest szeroko pojmowana i wielopłaszczyznowa działalność na rzecz wspierania społeczności żydowskiej oraz żydowskiego państwa, a także propagowanie humanizmu i praw człowieka. W 1938 roku ta wpływowa organizacja została zdelegalizowana dekretem ówczesnego prezydenta Ignacego Mościckiego jako rzekomo szkodliwa Polsce. Obecnym przewodniczącym BBI jest Jarosław Szczepański - znany dziennikarz, działacz podziemnej „Solidarności” i uczestnik rozmów Okrągłego Stołu, a obecnie dyrektor Biura Prasowego Sejmu.
Politycy żydowskiego pochodzenia sprawowali ważne funkcje państwowe we współczesnej Polsce: Marek Borowski pełnił urząd wicepremiera i ministra finansów oraz marszałka Sejmu, Ludwik Dorn też był wicepremierem, ministrem (spraw wewnętrznych i administracji publicznej) i marszałkiem Sejmu, a Jacek Rostowski do niedawna sprawował urząd ministra finansów. Szefami MSZ byli Bronisław Geremek, Adam Rotfeld oraz Stefan Meller. Jako ciekawostkę warto też wspomnieć, że obecny minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski jest mężem Anny Applebaum, która pochodzi z amerykańskiej diaspory żydowskiej.
Kilkanaście lat temu zanosiło się na nieuchronny zmierzch judaizmu w Polsce. Zaczęto nawet mówić o kulturze żydowskiej bez Żydów. Jednak społeczność żydowska, która na przestrzeni dziejów potrafiła wytrwać pomimo wielu przeciwności, z wolna zaczęła się odradzać. Jeszcze nie tak dawno odwiedzający Polskę żydowscy emigranci pytali o to, kiedy umrze ostatni polski Żyd? A dziś zastanawiają się już, jaką formę przybierze odradzające się żydowskie życie w Polsce. Na koniec przytoczę opinię Pinchasa Menachema Joskowicza, pierwszego rabina we współczesnej Polsce: „Widzę teraz w Polsce wielu młodych ludzi, którzy powracają do wiary naszego narodu. Sądzę, że gdy przyjdzie Mesjasz, będą na niego czekać również Żydzi z Polski”.
PAWEŁ PETRYKA
W latach 2013-2014 na łamach tygodnika "Fakty i Mity" o najnowszej historii Polskich Żydów felietony publikował pan Paweł Pietryka, krakowski historyk i publicysta. Otrzymaliśmy zgodę autora na wykorzystanie powyższego tekstu w celu przybliżenia odwiedzającym naszą stronę tych ciekawych a jakże trudnych zagadnień. Za możliwość wykorzystania tego opracowania serdecznie dziękujemy.
Ośrodek Edukacyjno-Muzealny "Świętokrzyski Sztetl"
ul. Wspólna 14, 26-020 Chmielnik
tel. kom.: 734-158-969 (czynny tylko w godzinach pracy)
kontakt@swietokrzyskisztetl.pl
Synagoga czynna w godz. 8:00 - 16:00 (wtorek - sobota).
Ostatnie wejście do muzeum o godz. 15:30.